stym języku, rozkoszować naturą swej rodzinnej ziemi, — ale nigdy nie nawołuje proletaryatu choćby chwilowo do zgody z innemi klasami polskiego narodu, do skupienia wszystkich sił dla zbrojnego powstania w celu wypędzenia najezdców.
Nie przez zgodę klas, ale przez walkę proletaryat polski dążyć musi do zniesienia wyzysku, wywłaszczenia kapitału... do szczęścia ludzkości.
Ojczyzna jest matką dla panów i burżuazyi, a zawsze straszną macochą dla najmitów, dla proletaryatu.
«Precz więc z patryotyzmem, precz z taką ojczyzną!» — śmiało niech wołają nasi polscy anarchiści!
Choć nie mamy w Polsce ani polskiej armii, ani polskich ułanów i kozaków, trzeba już dziś krzewić antymilitaryzm, tembardziej, że dla anarchistów wszystko jedno, jakim językiem żołdactwo porozumiewa się między sobą i ze swymi szefami.
Nie idzie im przecie o ulgi w kodeksie wojennym, o zniesienie sądów wojennych, o zmianę armii stałej na milicyę, ale o całkowite zniesienie wojny i armii.
Na każdym kroku winni zohydzać militaryzm, szerzyć wśród nowobrańców i żołnierzy idee rewolucyjno-socyalistyczne, rozbudzać miłość dla prawdy, sprawiedliwości i wolności.
Przekonają ich, że w chwili stanowczej, kiedy rozlegnie się rozkaz «pal» w pierś strejkujących, powinni podnieść broń w górę, albo skierować ją... w stronę dającego podłe rozkazy.
A jeśli słabej woli rekruci nie będą czuć się na siłach, aby pozostać w wojsku i prowadzić rewolucyjną propagandę, aby nie upaść nisko w tem środowisku kłamstw, gwałtu i zbrodni, — to namówią ich do dezercyi.
Wszędzie i zawsze polscy anarchiści wołać będą z całej piersi: «Precz z armią choćby polską! precz z wszelkim militaryzmem!»