W Pobereżu nic się nie zmieniało, oprócz fizyognomii dworu i wioski. Pan Andrzej, nie mając innnego zajęcia, wypieszczał tę swą majętność, czyniąc z niéj, jakby cacko, którem się zabawiał. Dom, ogród, wieś, stadnina naprzemiany go ciągnęły; — polepszał, naprawiał, a — co się ludziom naówczas w głowie nie mieściło — dużo pieniędzy kładł w majątek, tak, że sąsiedzi mówili, iż za to, co włożył w Pobereże, już by drugie takie kupił.
Ozorowicz, częsty gość do butelki, w któréj wcale dobrą starkę litewskę dawano — znosił nowiny i plotki. Swatać przestawszy, bo mu się tu zupełnie nie powiodło, pochlebiał. Starał się rozbudzić ambicyą i namówić do urzędu powiatowego pana Andrzeja, ale i tego stanowczo odmówił.
Siedział tak raz gospodarz w ganku, młodzieży z matkami wypuszczonéj w dziedziniec przypatrując się, gdy wózek pana mecenasa się zatoczył.
— A ja tu, na ten raz, z ciekawą dalipan nowiną, — zawołał Ozorowicz, wchodząc na ganek. Wystaw sobie pan, Rozwadów tradują za długi.
— A pan Jan gdzie?
— W Warszawie! Pod jego niebytność się uwinęli. Słyszę chory tam leży. Co dziwniéj, jakoś mi się to w głowie nie mieści, jéjmość słyszę przyjechała sama do matki, jego w ręku doktorów zostawiwszy.
— Któż traduje? — zapytał Andrzéj.
— Ten filut Serebrnicki — rzekł Ozorowicz — miedzy nami mówiąc, boję się, żeby i żony nie zatradował, bo bardzo z jéjmością byli dobrze.
Andrzej się ruszył, jakby go co rzuciło.
— Mój Ozorowicz — zawołał — jeżeli to prawda — napij się wódki, przekąś co, ja ci konie dać każę, jedz i sprowadź mi tu Serebrnickiego — ja do tradycyi niedopuszczę.
Ozorowicz słuchał i uszom nie wierzył.
— Co panu jest? — spytał. Nieprzyjaciela który na was poczciwéj nie zostawił nitki, ratować? po co? Kto to słyszał?
— Mój panie Ozorowicz — odparł z dumą Andrzej — prosiłbym cię, abyś to robił, czego ja się domagam. Jedź i proś do mnie Serebrnickicgo.
— A jak nie zechce przyjechać?
— To ja pojadę do niego — odparł Andrzej. Majątek jest spadkowy, w każdym razie ja mam prawo do wykupu.
Ozorowicz się rozśmiał.
— A no! tak — to rozumiem, — zawołał — nastraszyć filuta — i samemu Rozwadów zagarnąć!
Andrzej nic nie odpowiedział.
— Jedź, proszę cię.
Klasnął na służącego.
— Pani Janowa, gdzie? u matki?
— Mówiono mi, że w Myzie.
— Dwie bryczki zaprzęgać, — zadysponował Andrzej — pojadę do Myzy.
Z człowiekiem tak energicznym nie było co dysputować. Ozorowicz, któremu choć mała gratka upiec się mogła — był posłusznym. Siadł i pojechał.
Odjeżdżając, widział jak pan Andrzej na drugi wózek siadł i do Myzy ruszać kazał.
Tu właśnie miedzy córką a matką odbywała się scena gwałtowna, bo Zębowska przestraszona była przybyciem córki bez męża, choć nie wiedziała dobrze o wszystkém i o chorobie jéj tylko powiedziano. — Matka nie była może od Domki lepsza, ale obawiała się gąb ludzkich i języków — miała wstydu więcéj. Nie kosztowałoby ją może postąpić sobie niewdzięcznie i nie ludzko, lecz tak, aby się to nie wydało. Przybycie prawnika z córką razem, jawne ich z sobą stosunki, porzucenie chorego w Warszawie, rozgniewały matkę. Nie chciała nawet z początku przyjąć córki w domu. Drugi już dzień trwało zajadłe ucieranie się dwojga kobiét. Zębowska chodziła zaperzona, powtarzając, że ona o niczém wiedziéć nie chce i mięszać się do niczego.
Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No18 page274.jpg
Ta strona została skorygowana.
XII.