się śmiać i podżartowywać, żeby dosyć zazdrosnego sprawnika w dobry humor wprowadzić. Zmarszczone jego brwi i mina posępna, tak jednak nic dobrego nie zwiastowały, że Piętka pod jakimś pozorem, zaraz do swojéj sekutnicy się zrejterował. Po odejściu jego Serebrnicki siadł chmurny.
— No, Śniehota wrócił — rzekł.
Kobiéta aż krzyknęła. — Nie może być! cóż teraz poczniemy?
— Aaron go odwiózł do księdza, leży chory — jeżeli zdechnie — niewielka szkoda, ale natura twarda, gdy pozdrowieje — mścić się będzie.
Padła Śniehotowa na krzesło, wołając: — A ja! nieszczęśliwa! toś ty wszystkiemu winien. Byłabym się spokojnie doczekała, żeby go choroba zjadła... a teraz... teraz...
— A teraz ja dla was pracuję, — odparł Serebrnicki — i kijami biorę, a jéjmość z żonatemi gachami romansuje...
— Nie plótł-byś... ty jakiś! — porwała się w gniewie Domka. Jeszcze tego brakowało, żebyś ty mnie takie czynił wymówki...
Zabrało się już na kłótnie, od słowa do słowa, lecz po namyśle nastąpiła zgoda. — Interessa obojga nadto były połączone z sobą — powoli więc przyszło do pojednania. Domka narzekała na tego nieznośnego Piętkę, nazywała go szaławiłą, nicponiem — i przekonała Serebrnickiego, że go nie cierpiała.
Narzekano wspólnie, nie mogąc wynaléźć środka, by grożące niebezpieczeństwo odwrócić. Śniehota mógł — nie wiedziéć co pleść.
Znaczna część dnia na lamentach i radach spłynęła. — Serebrnicki wziął na siebie bliżéj się dowiedziéć, co się święcić będzie... miał w planie nawet udać się do proboszcza i przez niego ofiarować pewne układy, jeżeliby stary na rozwód chciał przystać...
Niespokojnym był jednakże, nie tylko o skutki gwałtownego postępku w Warszawie, ale nawet i o zajęcie Rozwadowa. Przez stosunki swe w sądach, korzystając z okoliczności, wyrobił sobie tradycyą na majątku nie zupełnie prawnie. Sam jako adwokat czuł najlepiéj, że go dla braku wielu formalności pominiętych i wyrzucić precz i pozwać było można... Szczęściem stary Śniehota nie miał o czém, ani z kim się do processu porywać.
Ks. Oderanowski, nie mówiąc nic nikomu, trzeciego dnia, zostawiwszy Śniehotę nieco odżywionego pod dozorem cyrulika — sam zapowiedziawszy, że jedzie do chorego, siadł na wózek i kazał się wieść do Pobereża. Tu właśnie wiadomość o Janie także doszła do dworu. — Słyszano, że się na probostwie znajdował...
Wybiegł Andrzej naprzeciw staruszka, który mu się rzucił na szyję.
— Andruszko mój — zawołał... może mi Bóg da, choć na późne lata, tę pociechę, iż ujrzę zgodę w waszéj rodzinie. Jan, twój brat u mnie jest. Przywlókł się pieszo, chory, wyrwawszy się ledwie ze szpitala od Bonifratrów, dokąd go żona z gachem zamknęła, nieszczęśliwy — dogorywa.
Napomknąłem już o was — ale słuchać nic nie chce. Krew w nim kipi jeszcze. Ale inna to rzecz mówić, a inna oko w oko się zetknąć. Może się serce odezwie, może znękany...
Nie dał mu dokończyć pan Andrzej.
— Mój ojcze, — rzekł — rozporządzajcie mną. Gniewni nie mam — gotówem na wszelkie ofiary, chcę się z bratem pojednać. Wezmę sprawę jego w ręce, wezmę osobę jego do domu, dam, dam mu wszystko, czego potrzebować może, byle mi za to jednym braterskim uściskiem zapłacił.
A! ojcze mój! ojcze mój! — zawołał, — wy nie wiecie, jak mnie paliła piętnem Kainowskim ta wściekła walka, którą stoczyłem z nim przed laty, po któréj musiałem iść pokutować w świat, sam — obcy, tułacz! Jeżeli mnie z Janem pojednasz, do nóg ci padnę.
Ks. Oderanowskiemu aż się oczy śmiały, trząsł się z radości.
— Słuchaj-że, — odezwał się — pojedziesz ze mną do Bereźnicy, ale nie będziesz się pokazywał. — Ja go po religijnemu starać się będę przysposobić. Dam ci znak, gdy zmięknie. Bóg łaskaw, dokonamy tego dzieła, wróci się spokój sumienia.
Stało się jak ks. Oderanowski chciał; wieczorem pojechali razem do miasteczka. Pan Andrzej wprowadzony do pierwszéj izby, siedział na czatach, przysłuchując się rozmowie. Tego jednak dnia, ani następnego, chory nie dał się złamać.
Nie oburzał się, nie odpierał nalegań proboszcza, ale zdawał się ich nie słuchać. Był w jakimś stanie zobojętnienia — machał ręką — nie odpowiadał, a gdy staruszek nań nacierał — mruczał, że Andrzej go nienawidzi i że on téż nie chce znać brata. Na tę myśl, iż brat mógłby mu pomódz i ratować, zawołał: — Kto? on? a to lepiéj ginąć, niż jemu jeszcze być wdzięcznym. Ja od niego nie chcę nic.
Proboszcz prawie był zwątpił o skutku, gdy trzeciego dnia Śniehota opadł na siłach znacznie.
— Pan Bóg cię, duszyczko moja droga, ratować nie chce, bo ty trwasz w uporze i nienawiści, nie przebaczając nawet bratu!
Śniehota nie odpowiadał już nic...
Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No20 page307.jpg
Ta strona została skorygowana.