Nie dokończył; wdowę ujęło to, że spokorniał.
— Siadaj-że pan — odezwała się — juściż w tém ani złego, ani dziwnego nie ma nic, że sąsiad nas odwiedził — człek poważny i dobrze wychowany, światowy; co waćpan masz przeciwko niemu!
Śniehota się znowu zapérzył...
— Nie chcę go znać! ot co! nie chcę się z nim spotykać.
— Dla czego?
— Wystaw sobie asińdźka, chciało mu się Rozwadowa — przyséłał do mnie, czy go nie sprzedam — co to ja — bankrut... a zresztą... nie lubię go, bo nie lubię i kwita. Ale po cóż tu przyjeżdżał?
— W gościnę.
— Tak — stary kawaler słyszę, powiedzieli mu o pięknéj pannie...
I uśmiechnął się gorzko: — Asińdźka będziesz teraz miała dwu najmniéj do wyboru.
Spojrzał w oczy Zębowskiéj, która zaatakowana, spoważniała i ostygła, nie chąc odpowiadać...
— Ja na wyprzódki z nikim chodzić nie myślę — odezwał się zaraz, nie doczekawszy odpowiedzi — clara pacta, przyjeżdżam się wprost oświadczyć pannie Domicelli...
Nastąpiło milczenie i namysł ze strony pani Zębowskiéj.
— Mój Mości dobrodzieju — odezwała się, ton pewien arystokratyczny przybierając — ja com raz rzekła, tego nie mam zmieniać zwyczaju. Domcia ma swą wolę; podobaj się jéj, niech się zgodzi na marjaż, ja nie rzeknę słowa... a, między nami mówiąc, ponieważ mam dla niego szacunek, z Domcią nie życzę spieszyć... — aby się nie rozkaprysiła, powoli nawyknie do pana...
— Albo i do kogo innego! — prychnął Śniehota, wstając.
Sukienka zaszeleściała, matka głową dała znać... zamilkł — wchodziła właśnie ta, o któréj była mowa.
Panna była śliczna, nadewszystko hoża, pięknego wzrostu, biała, pulchna, wykarmiona przez mamę na miejskiém mléku, różowa, z oczyma ognistemi, z usty, jak korale i nosząca swą piękność, jakby mówić chciała ciągle do ludzi: — patrzcie i uwielbiajcie! Nawet na dzień powszedni ubierała się z trochą zalotności i przesady. Dnia tego miała różę we włosach zerwaną w wazonie, a suknię jedwabną, jakby się gościa spodziewała. — W tym małym dworku i ciasnéj izdebce było jéj, jakby nie swojo... jak na popasie... stworzoną była do pałaców i sal balowych... Na widok Śniehoty uśmiechała się, ale tak, że w uśmiechu trudno było poznać, czy ironia, czy wesołość przeważała. Stary się zerwał z krzesła, usiłując przybrać miłą fiziognomją, ale blada zmęczona fizys, tylko mu się wykrzywiła...
Po pierwszém powitaniu, piękna panna usiadła trochę opodal, wspierając się na łokciu, wyszukując pozycyi, w któréj by jéj było do twarzy... Po krótkim namyśle, Śniehota znać uznał słuszność macierzyńskiéj przestrogi, gdyż zaczął mówić o rzeczach obojętnych i zabawiać Domcię opowiadaniami o stolicy.
Spędził tak pół godziny obok niéj, nie wiedząc sam, jakie czynił wrażenie — panna mu się uśmiechała, rzucała czasem słówko, ale gdy na nią nie patrzał, zakrywszy się chusteczką, ziewała. Nie dała mu jednak poznać, że ją nudził...
Zmierzchało, gdy Śniehota rad nie rad, nie wstrzymywany, pożegnał się i odjechał; — Bryczka jego od ganku ruszała, a dwie kobiéty poglądały przez okno... Matka zwróciła wzrok na córunię jedynaczkę... Były z sobą na stopie bardzo poufałéj, dziecko aż nadto się rozpieściło.
— No, co powiész — odezwała się zaraz matka; wpadł tu, jak burza, wściekły na tego Szczukę, że śmiał nas odwiedzić.
— Ja słyszałam wszystko z bokówki, — odparła zimno córka.
Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No7 page98.jpg
Ta strona została skorygowana.