Strona:PL JI Kraszewski Śniehotowie from Romans i Powieść No8 page115.jpg

Ta strona została skorygowana.

po was płakała, płakała... A co potém było? wy nie wiécie... Brat wasz mnie zmusił.. bili mnie i katowali. Stary ojciec nic wiedziéć nie chciał... na wszystko pozwalał... Jak mnie, gdyby łachman, zszarzali, wydali za parobka... Mąż bił... ludzie pluli na mnie... Życie to było — oj — życie!
— Macie więc męża i chatę? zapytał Szczuka.
— Mąż zmarł — dziecko zostało, którego ja nienawidzę... Co mi po niém?.. co mi po chacie? Ja w niéj siedziéć nie mogę, bo mnie tam dusi, jak zmora! Wzięłam torby i poszłam w świat... nogi odchodziłam, szukając śmierci, a nie znalazłam jéj...
I płakała stara... a Szczuka stał z twarzą ponurą i słuchał, dziwnie poruszony.
— Bóg widać mnie trzyma, — mówiła, łkając ciągle, abym jeszcze widziała, jak pokarze i pomści... Widziałam ja, jak stary umierał... słyszałam pod oknami, jak skrzypki na wesele grały, i jak ksiądz nad trupami odmawiał modlitwy... i jak on jęczał, gdy mu choroba łamała kości. I wstał!.. znowu mu się żyć zachciało... „na pohybel, na pohybel...”
— Nie przeklinaj — odezwał się Szczuka — pamiętaj, że nie człowiecza rzecz kląć i potępiać — zemsta Bożą sprawą, a kto ją sam chce dokonać, ten Bogu odbiera... i Bóg mściwych karze... Cierpiałem i ja przez niego, a nie zwalałem ust przekleństwem...
— Boś ty dobry był — dodała żebraczka, — paniczyku mój.
Otarła łzy zwolna: — a ja — zła byłam, zła jestem... Mnie jadu naleli do serca, gotował się w niém całe życie...
Uspokoiwszy się nieco, poczęła znowu, patrząc w oczy Szczuce:
— Panoczku... wiécie — oh o trzecią się stara!... jeździ już do Myzy! Byłam ja tam, chciałam przestrzegać, nie dopuścili do nikogo! Ludzie mówią, że dziewczynę bałamuci... dziewczyna uboga... Jeszcze mu z jednéj trzeba krew wyssać...
— Cicho — odparł Szczuka — dajcie pokój, — spodziewam się, że z tego nic nie będzie. Jeździłem i ja do Myzy, poznałem się z kobiétami; — jeśli uratować można — uratuję.
Żebraczka znowu w oczy mu wlepiła wzrok.
— Wy jeszcze młody panoczku, choć o rok starsi jesteście od niego — poczęła cicho — wam by się jeszcze ożenić należało, wam...
Szczuka z niechęcią jakąś ręką poruszył, jakby nakazywał milczenie.
— Idź stara na folwark — odezwał się — ile razy spocząć tu zechcesz i posiedziéć, dam rozkaz, aby cię przyjęto. Tu ci nikt złego nie uczyni...
Spojrzał z politowaniem na nią i nagle wbiegł do pokoju, od wspomnień uciekając. Hajdukówna stała w progu sieni zamyślona, zapuściła płachtę na oczy, i po cichu się wysunęła na podwórze...


VI.

Ówczesny ksiądz proboszcz parafialnego kościoła w Bereźnicy, do którego należało Pobereże, był świątobliwym człowiekiem, lecz miał obyczaj swój własny spełniania obowiązków pasterza dusz. Od lat dwudziestu wieku, naprzód będąc wikaryuszem na parafji, potém dostawszy probostwo, najczęściéj przestając z budnikami i szlachtą ubogą, z którą był za pan brat, obcując tylko z ludem i ewangelią, wyrobił sobie poważne stanowisko, które wszędzie zajmował, choćby go i na książęcy dwór wezwano. Posiwiawszy, zestarzawszy, tém przystojniéj ojcowstwo swe duchowne polubił, stanem i wiekiem podnosząc się na stanowisko, po nad którem jednego widział — pana Boga.
Ubogo odziany, w zbrukanéj często sutannie, niepozorny, skulony, z apostolską prostotą, wchodził na pokoje możnych, nie dając się niczemu olśnieć, nikomu sobie zaimponować. Szanować go téż musiano, bo na życiu jego nie było plamy; bo był czystym i nieugiętym, a ewangelią którą głosił usty, nosił w sercu.
Zdało się poczciwemu księdzu Oderanowskiemu, iż w społeczeństwie, którego opieka mu była powierzoną, powinien był czuwać nad wszystkiém... Biegł więc proszony, czy nie, do każdego; odepchnięty ani się gniewał, ani zrażał, mówił słowa prawdy, znosił grubiaństwo z pokorą — i w spokoju ducha czekał, aż posiane wejdzie ziarno.
Ksiądz proboszcz postarzał już na téj ubogiéj parafji, nad którą nigdy innéj nie żądał i na najbogatszą by nie zamienił. Gdy mu czasem głód dokuczył, bo do tego przychodziło, przy staraniach o kościółek, cmentarz i ubogich, — bez ceremonji szedł do pierwszéj lepszéj chaty i siadał do nędznego stołu mieszczanina, lub budnika, w wesołym humorze... że go łaskawy Bóg krzyżykiem nawiedził...
Znano go z tego, że mu ofiarować wiele nie było można, bo rozdał natychmiast biedniejszym.
— A to pięknie, — mówił — to wy chcecie, żebym ja zapasy robił, jakbym w Opatrzność nie wierzył! Śliczny by był przykład dla drugich...