Strona:PL JI Kraszewski Bajka o gacku dla starych i młodych dzieci Kurjer Codzienny 1887 No 132 part1.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Gacek głodny cały dzień tak przeleżał, wieczorem stary Niezdara przyszedł po niego i do chaty zawiódł, aby z głodu nie marł... Z chłopakiem bo ciężko było — ani wykrzyczeć z niego nic, ani wybić, ani wyprosić, jak osłupiały chodził i wołał: matulu!
A już by się też był zdał czy na pastuszka, czy na poganiacza do pługa, czy do innej gospodarskiej roboty. Smaku w nim do niczego nie było. Już te skrzypki, a skrzypki w głowie.
Ludzie się aż gniewali, mówiąc, że to marnie przepaść musi — karmili go jeszcze z łaski i kąta mu pozwalali, ale się to prędko skończyć miało.
— Co ma darmo chleb jeść! wołała jedna synowa — niech se i z temi skrzypkami w świat goni!
Niezdara go trochę obraniał, w końcu go zahukano. Wieczora jednego starszy syn we drzwiach stanąwszy, kazał mu precz iść, a chleba darmo nie jeść... Gacek swój węzełek z komory wyniósł i na mogiłki wprost...
Późno już było, — poszedł z węzełkiem na matczyn grób, siadł, dobył skrzypki i grać począł. Naokoło cichuteńko było, bo do wsi dosyć daleko, bydło już dawno pozaganiano, wszyscy do chat popowracali, sam więc został jeden z temi wróblami, które popłoszył. Grał, grał, aż mu palce podrętwiały i skrzypki z rąk wypadły. Ucho przyłożył do mogiły, nie słychać nic.
Siadł i czekał...
W tem patrzy na młodej brzózce, co nieopodal rosły, przyleciał ptak i siadł z gałęzią się kołysze, a patrzy mu w oczy, jakby do niego chciał zagadać.
— Matulu! zawołał po cichu...
Czy mu się przywidziało, czy w istocie było, ptak z gałęzi odzywa się do niego.
— Idź do miasta ze skrzypkami... a za rok wróć tu z niemi...
— A jakże ja rok ten przeżyję? matulu.
— Bóg przeżywi! Bóg przeżywi! zawołał ptaszek, furknął i odleciał.
Nocka już nadchodziła, Gackowi nie było strach zostać na mogiłkach, bo przy matce. Podłożył sobie sukmankę pod głowę, na grobie się przytulił i zasnął. Sam nie wiedział, jak mu nocka przeszła, gdy się zbudził, słońce już było wstało i świeciło raźno, przypomniał sobie wczorajszego ptaszka, mogiłę pocałował, skrzypki pod sukmankę schował i ku miastu się skierował.
Ku miastu, ku Krakowu, choć tam nigdy, przenigdy nie bywał, a mało co o niem i słyszał... Ale go tam coś ciągnęło... miał jakieś groszy kilka by chleba kupić i soli, szczawiu sobie surowego narwał na łące, wodą popił.
Idzie, idzie, ludzi pyta, mówią mu, że już do miasta niedaleko. W tem nadarzył mu się staruszek. Szedł i on sobie drogą, o kiju, sakwy na plecach, siwe długie włosy z głowy mu spadały, twarz miał białą, oczy blade niebieskie i słodki jakiś uśmiech na ustach. Popatrzał na chłopię i zagadnął.
— A dokąd to Bóg prowadzi?
Głos miał taki, że Gacek co się ludzi bał, a nie łatwo w rozmowę wdawał, podszedł zaraz ku niemu, popatrzał mu w oczy, i w rękę pocałował. Tak go była matula uczyła żeby starych szanował, więc choć starowina wyglądał na żebraka, poszanował go Gacek. A że go i strach tak jakoś brał o to miasto, wyspowiadał mu się biedak ze wszystkiego, i jak matulę utracił, i jak mu ptak do miasta kazał od niej — i co to go tam czeka.
Stary słuchał z uśmieszkiem jakimś dziwacznym, po głowie go pogładził.
— Bóg miłosierny, rzekł — na pierwszą nockę znajdziesz u mnie schronienie — a potem — coś się wyszuka.
Szli tedy razem, a Gacek się w duchu dziwował, że biedny żebrak miał własny kąt, którym się mógł podzielić. Staremu nogi pobrzękłe i poobwiązywane łachmanami prędko iść nie dawały; siedli pod łozami odpocząć.
Zobaczył stary skrzypki...
— A no, zagraj, rzekł — zagraj tak, jak byś to sam sobie, albo matuli grał...
Dziwna się rzecz stała, że Gacek co nigdy ludziom nie grał, wstydził się i sromał, dziadunia tego nic się nie uląkł, dobył skrzypki, podstroił i spuściwszy oczy, nie patrząc w świat, grać począł.
Tego dnia mu się grało jakoś jak nigdy, zdawało się, że same skrzypki grają — dziwował się sam sobie, twarz się paliła, ręce drżały, serce biło, a struny gadały jak żywe.