Strona:PL JI Kraszewski Bajka o gacku dla starych i młodych dzieci Kurjer Codzienny 1887 No 136 part1.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Rano chrapał jeszcze, gdy do drzwi zapukano, już mu gospodyni ciepłą zacierkę niosła; spojrzała na łóżko i w śmiech...
— A gdzieś ty spał, robaku?
— A na ławie.
Pogłaskała go po głowie.
— Toć łóżko dla ciebie, rzekła i rozśmiała się.
Nim wyszła, chłopak chcąc dziaduniowi podziękować, spytał o niego; gospodyni dziwną minę zrobiła, pokręciła głową.
— E! już go nie ma! a ja tam i niewiem, czy go zobaczycie... Kiedyś on się wam zjawi.
Tak się poczęło owo życie w mieście Gackowi.
Człek z czarnemi wąsami, co go na skrzypkach uczył, zwał się Bandysz, grał on i na organach w kościele.
W kilka dni — skrzypki skrzypkami, zaprowadził Gacka do szkoły i kazał mu się abecadła uczyć i pijania. W izbie, w której nocował chłopak, znalazł odzież i bieliznę. Nie wiedział komu dziękować i gospodyni mu powiedziała ze śmiechem:
— Podziękujcie panu Bogu i matuli.
I poszła.
Starego dziadunia, który go tu przyprowadził, ani widu było, ani słychu. Strasznie to Gackowi przykrem było.
Tymczasem z miastem się obywał, z pauprami poznawał, potroszę uczył, trochę grał, a że strawa była dostatnia i zdrowa, rósł strasznie. Ani go już poznać było! Chłopiec się zrobił gdyby jabłko, nie zbywało mu na niczem, tylko do matczynej mogiły tęsknił. Rok prawie upływał, gdy z wioski wywędrował, chciał koniecznie do matuli w odwiedziny.
Jednego dnia, gdy sam się puścił trochę za miasto ku panieńskim górom, patrzy na gościńcu — aż tu dziaduś idzie.
Poskoczył do niego co tchu, bo się bał, aby mu gdzie nie zniknął.
— Ojcze mój, dobrodzieju! A żebym choć wam podziękował! Com się ja was naszukał.
Staruszek się uśmiechał, po głowie go gładząc.
— A dobrze ci? spytał.
— Jak w raju! jedno mi tylko dokucza i spać nie daje. — Matusin grób! matusin grób chciałbym odwiedzić i matuli zagrać na skrzypkach, — a tu, niewiedzieć kogo się prosić i jak to uczynić!
Dziaduś głową pokiwał.
— Dobre dziecko z ciebie... Drugi by w lepszym bycie o macierzy zabył. Mów jutro Bandyszowi, kiedy zechcesz iść — i ruszaj z Bogiem.
Staruszek do miasta powracał, Gacek go odprowadził. Nagadali się w drodze siła, bo dziaduś pytał, a chłopakowi gęba się nie zamykała. Gdy do miasta weszli, stary razem z nim do kamienicy wchodził, pożegnał go tu i zniknął.
Wiedział Gacek od czasu jak tu mieszkał, że dom był kasztelański — ale w domu tym, gospodarza nigdy nie było. Mówiono, że kędyś za morzami, za górami przebywał... A w kamienicy ludu różnego, niedołęgów szczególnie, mieszkało dużo.
Nim zagadnął Bandysza o pozwolenie wyjścia, już mu ten sam powiedział, że wędrować może, byle nie długo bawił, a prędko powracał. Gacek tedy ruszył ze skrzypkami, a choć mu w mieście dobrze było, gdy w pole wyszedł, gdy go wiatr owionął od łąk i lasów, a posłyszał ptaki i zobaczył wszystko co żywe, a wesołe na wsi sobie króluje, tak mu to duszy zagadało, aż oczy powilgotniały. Przypomniały się lata dawne. Tak i owak idąc drogą, pytając, spoczywając nad wieczorem, zbliżył się do wioski. Chciało mu się zajrzeć do chaty do Niezdary, ale pierwsza matka była. Na przełaj poleciał wprost do mogiłek.
Tu wszystko znalazł jak było, kilka żółtych grobów przyrosło, a świeże darniem się okryły. I matki jego już zieleniała, puściły się na niej macierzanki, dziewanny, kwiecie polne różne i tak otuliły, że ją syn tylko mógł znaleść. A w ziemię też dużo wklęsła. W roku przeszłym górowała nad innemi, teraz się z niemi zrównała. Na mogiłkach pusto było, cicho, słońce się schowało księżyc wschodził.
Szedł Gacek, dobył skrzypek, zaczął grać i grał i łzy mu wciąż na skrzypkę padały. Nie rychło