Strona:PL JI Kraszewski Bajka o gacku dla starych i młodych dzieci Kurjer Codzienny 1887 No 137 part1.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Na skrzypkach już grał, jak sam Bardysz, czytał po polsku i po łacinie, pisał też niezgorzej. Miał już lat około dwudziestu, gdy ostatniego roku wybrawszy się do matki na mogiłki, wracając dziadusia siwowłosego nie spotkał. Bardzo mu się zrobiło tęskno, bo myślał, że zmarł może, a nawet i grobu jego nie wiedział gdzie szukać, aby się na nim pomodlić.
Z takiemi myślami do kamienicy powrócił.
Odźwierny, co w bramie stał, gdy już miał iść do swej izby, odezwał się do niego:
— Hej! Gacek — tam na was na górze czekają!
I na schody wskazał.
Nie wiedział spełna chłopak, co to znaczyć miało.
— Idź-no — idź, drogę ci tam pokażą.
Szedł tedy na schody dalej aż do drzwi, kędy dwu stało w barwie sług i otwarli mu je, pokazując, aby na pokoje ciągnął.
Komnaty były ze staroświecka przybrane, ale bardzo wspaniale. Służby u każdych drzwi stało pełno i wciąż mu dalej postępować kazano Na ostatek otwarły się ostatnie podwoje i Gacek w komnatę zajrzawszy, osłupiał...
W szerokiem krześle, ubrany od aksamitów i jedwabi siedział dziaduś, czytając coś w książce, a w ręku trzymając różaniec.
Poznał go zaraz, bo choć strój miał inny, to twarz mu została taż sama i uśmiech łagodny.
Zobaczywszy chłopca, ręce ku niemu wyciągnął.
— Chodź tu!
Gacek mu się do nóg rzucił.
— Co za cud! zawołał.
— Tak, cud, cud, łaski Bożej, iżem ja dożył końca mojej pokuty i z czystem sumieniem spocząć mogę — począł staruszek. Jestem ci ten sam żebrak, co cię raz pierwszy spotkał na drodze, bom zgrzeszywszy srodze, ofiarował się lat dziesięć chodzić po żebraninie i rękę wyciągać, i nie jeść ani pić tylko to, com sobie u ludzi wyprosił. Dobremi uczynkami starałem się Boga przebłagać; jałmużnym brał i dawał jałmużny. Takem i ciebie wziął dla tego, żeś matkę kochał i pamięci jej wiernym został. Wyrosłeś, nauczyłeś się coć było potrzeba — mów, czego chcesz, abym ci pomógł?
Gacek tak był zmięszany, iż oprócz podziękowania, nic rzec nie mógł, a woli nie chciał mieć, póki by się matki nie poradził.
Wierzył w to, iż duch macierzy wskaże mu przyszłą drogę.
Kasztelan dał mu czas, aby jeszcze szedł na mogiłę.
Dnia tego było w kamienicy przyjęcie wielkie, gości tłok, bo wszyscy, sądząc, że kasztelan z pielgrzymki powracał, witać go przychodzili.
Oprócz domowych, o pokucie jego nikt nie wiedział...
Stoły już do uczty zastawione były, gdy kasztelan znikł. Stali tedy wojewodowie, starostowie, hetmani, oczekując na gospodarza, gdy drzwi się otwarły i starzec wszedł w żebraczem swem odzieniu o kiju... Nikt nie rozumiał, co to znaczyć miało.
— Mili panowie, a bracia — odezwał się dziaduś — zgrzeszyłem był srodze i dałem zgorszenie wam, pokutę odprawić musiałem. W tej odzieży lat dziesięć o żebranym żyłem chlebie, wśród was, niewidziany. Dziś dopiero zrzucę łachmany te... proście za mnie Boga, aby mi przebaczył... Nie dość było pokuty, trzeba, by ona jawną się stała dla tego tu przed wami, w tej odzieży, która mi przebaczenie wyjedna, stoję.
Otoczyli wszyscy dziadusia, a on trochę popłakał, potem łachmany z niego zdjęto i do stołu zasiedli. Posadzono i Gacka na szarym końcu. Poważnie rozpoczęta uczta, wesoła się potem stała, gdy dziaduś swoje przygody opowiadać zaczął, a na niektórych z gości ukazywać — tyś mi dał halerza, nie poznawszy, tyś mi w kuchni jeść dać kazał i t. p. Tak opowiadając, wpadł dziaduś i na spotkanie z Gackiem, mówiąc, jak go ze skrzypeczką idącego na gościńcu napotkał i na ludzi wyprowadził. Wszyscy mu się pilno przypatrywać zaczęli, a kasztelan dodał: