do roboty, szczęściem i jedyny pacholik pana Stanisława ze wsi powrócił i cietrzew się znalazł drugi i coś tam na prędce wymyślniejszego przyczepiła do obiadu. A tym czasem z zamczystego kufra dobywano bieliznę, z połek zapylone zdejmowano szkło, srébrne nawet kubki i jedyna miska z tegoż kruszcu podziadu pana Stanisława, wystąpiły na stół. Sam gospodarz na prędce się odział do swoich gości i tak jakoś zastawiono w godzinę dobrą po przybyciu, ni to obiad późny, ni wczesną wieczerzę. Stanisław nie usiadł, stał i służył sam, popychając nieustannie jedynego służkę swego, który co chwila najsroższe omyłki popełniał.
Biédny gospodarz czerwieniał od wstydu, a napróżno goście dodawali mu otuchy zajadając i gwarząc wesoło, napróżno kobiéta wznosiła na niego coraz łagodniejszego wyrazu oczy, on co chwila bardziéj się mięszał i wstydził, za ubogie przyjęcie.
— A coż nie siądziecie z nami? — spytał podnosząc głowę stary — godziłoby się po łowach zjeść i spocząć. Mamy ciężko na sumieniu, żeśmy wam spokoj i odpoczynek wasz zamącili.
— Jam do wszystkiego przywykły, — odpowiedział Stanisław — O was mi chodzi, i naprzód ugościć do stojnych moich panów mi potrzeba, nie myślcie o mnie, a rozkazujcie.
— Widzę was zbytecznie niespokojnym o nas, — rzekła kobiéta nieśmiało i cicho — aleć wszystko tak wyborne i wybornie, taki u was dostatek i porządek, że nie wiém, za co byście troszczyć i wstydzić się mieli.
— Tak to mnie z łaski swéj wymawiacie — prędko
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/13
Ta strona została skorygowana.