Gdy tak spokojnie na tak zwanym Zamku; gwar wielki w głównéj miasteczka gospodzie.
Zbiérają się pod jéj wrota, żydzi, mieszczanie, rzemieślnicy, gawiedź, formuje się ciżba, bo co kto wyjrzy z chaty, a postrzeże tłum zebrany u wrót gospody, to leci go powiększyć. I sławetni burmistrze i szewcy, w których Kodeń obfitował zawsze, w fartuchach skórzanych i zakasanych po łokcie koszulach, i dziewczęta bose w kraśnych spodnicach, i kobiéty w niebieskich chustkach na głowie i odarte żydy, żydziuki i dziadowstwo, wlecze się same nie wiedząc po co, zaglądać do gospody, przed chwilą jeszcze spokojny rynek przebiegają wołając, pytając, odpowiadając, śmiejąc się wszelkiego wieku i stanu mieszkańcy.
Dwóch mieszczan w szaraczkowéj jeden, drugi w granatowéj długiéj po pięty kapocie, wyszytéj sznurkami, podpasani włóczkowemi pasy, z rękąma w kieszeniach, w baranich mimo lata czapkach, spotykają się pod miarą alias kłodą w środku rynku.
— Dobry wieczór, panie Łyczko.
— I owszem dobry wieczór, panie Filipowicz.
— Powiedzcie mi co to jest, czego to oni tam gawronią, nie wiecie?
— Wracam ztamtąd! At! zachcieliście, zaglądają w oczy jakimś tam podróżnym, którzy tylko co do gospody zajechali.
— Coż to? wielki jaki dwór.
— At! z pogardą wzruszając ramionami odpowiedział pan Łyczko — kilkanaście koni, dwóch jakichś szlachty.
— A czemuż to oni nie na Zamek zajechali?
— Znać z Wojewodą na bakier, albo i nie znają
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/21
Ta strona została skorygowana.