go może. Ale muszą go znać, bo posyłali Komornika do Zamku.
— Chcieli, zajechać może, ta nie puścili!
— O! zaś! a przed kimby wrota zamknięto! Toż to niepraktykowana. Ale widać, tak się o coś dowiadywali tylko.
— A chodźmyno pod gospodę — rzekł starszy, — ot nié ma co lepszego robić: toć popatrzym co to za ludzie. A skąd przyjechali?
— Bialskim traktem, a jadą na Litwę, czy na Ruś podobno.
Tak mrucząc zbliżyli się mieszczanie pod drzwi gospody, które tłum otaczał. Pan Łyczko jął się witać ze znajomymi, którzy mu miejsce robili, i postępując coraz daléj, znalazł się w piérwszym rzędzie ciekawych, u otwartych drzwi karczemnych, w których wysoki, barczysty z ogromnym wąsem mężczyzna, stojąc rozprawiał z gawiedzią. Był on lat średnich wzrostu ogromnego, silny widać, zdrów, rumiany, czarny włos, czarny wąs i czarne miał oko. Ubrany był po podrożnemu w ciemną letnią suknię, podpiętą pasem lekkim, na nogach buty szafirowe, u boku szabla, za pasem tulich, na głowie czapeczka lekka. Jednę rękę założył za suknię, drugą w bok się trzymał.
Pan Łyczko trafił właśnie, gdy podróżny do odkrytego pokornie bez czapki i jarmułki żyda, wołał.
— Nie zajeżdżał tu kto, temi czasy i nie stawał w Zamku, pod niebytność Wojewody?
— Owszem Jasny Panie, byli, i jest jeszcze, — prędko mówił żyd, — jakiś dwóch Jasnych panów i z żonem i z dworem.
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/22
Ta strona została skorygowana.