Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

piérwszy mieszczanin — musi brat czy co, młody, tak wysoki.
Nieznajomy szybko się odwrócił, niecierpliwił się widocznie, ale miarkował umyślnie i znowu pytał.
— Wielki tu macie Zamek?
— A jużci Zamek! — rzekł mieszczanin! — Nie taki prawda jak w Białéj, ale niczego i nasz. Jeszcze za tatarskich najazdów, bywało, my w nim wszyscy się chronili; ale teraz.
— Musi być załoga, a wielka!
— Gdzie tam panie załoga! Podstarości z żoną i i dziećmi, kilku pachołków, stroż, wartownik, stary dzwonnik, kowal zamkowy, cieśla, ta to podobno i po wszystkiém.
— Tak! — rzekł podrożny głaszcząc wąsa.
— A po co załoga! — mówił daléj mieszczanin. — Ta i most, co jeszcze jak ja był małém dzieckiem od téj pory nie zwodzili, a armatki i śmigownice wróblom na gniazda służą. I po co tam o Zamku myślić, chwała Bogu pokój, a nam lepiéj, bo raz wraz mieszczan na Zamek nie ściągną, jak bywało dawniéj, co i musztry odbywali i —
Gdy to mówił, Komornik podróżnego powrócił z Zamku biegnąc z żydkiem, co mu tam za przewodnika służył. Jak tylko go w mroku rozpoznał nieznajomy, zeskoczył z progu i rzucił się przeciw niemu niecierpliwie pytając. — A co? a co?
Komornik milczał.
— Kogo zastałeś w Zamku?
— Nikogo —
— Jakto nikogo?
— Podstarościego —