— A jego.
— Nié ma.
— Gdzie jest?
— Nie wiadomo.
— To fałsz! — zakrzyczał nieznajomy, — wszyscy ludzie mnie mówią że był, że jest jeszcze!
Mieszczanie spojrzeli po sobie misternie, pokręcili wąsami, zmilkli i poczęli się spiesznie rozchodzić, na widok gniewu i niecierpliwości, które opanowały nieznajomego. On jednego zatrzymał.
— Widziałeś, — zawołał, — tego tam gościa dziś jeszcze?
Mieszczanin nagle obszył się w głupca, zmiarkowawszy co się święci, wzniósł głowę udając że nie rozumie i otworzył gębę.
— Kogo? Jasny panie, Podstarościego?
— Nieznajomy rzucił się i popchnął go: obrócił się do żyda, który w pół zgiął się ze strachu.
— Tyś go widział?
— Ja — ja, bąknął żyd, kogo widział? ja... widział, ja nie widział, ja słyszał.
Podróżny pchnął żyda i wbiegł do karczmy. Tym czasem tłum rozchodzić się począł, a nie mało ciekawych na Zamek pobiegło. W gospodzie tym czasem zbierali się ludzie zbrojni, cały orszak przybyłego, dwóch tylko zostało przy koniach. Przewodzca, któregośmy we drzwiach gospody widzieli, z drugim młodszym nieco od niego mężczyzną i wszystkim swym dworem, wkrótce pędem wybiegł z gospody i pochwyciwszy piérwszego, jakiego napotkał żyda, pchnął go przed, siebie wołając —
— Na Zamek!
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/25
Ta strona została skorygowana.