Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

W rysach jego twarzy, w gwałtownym ruchu, znać było niepokój, opanowujący człowieka, gdy widząc się u celu, nagle traci z oczu to, co mniemał osiągnąć. Nie szedł on, ale biegł prawie, nieustannie nagląc żyda, który napróżno o ucieczce myślał i lękliwie się oglądał.
Gdy się to dzieje, niebo okryło się czarną chmurą, wznoszącą się zwolna z zachodo-południa, blask słoneczny przygasł i rzadkie błyskawice tylko rozświecają niebo, w oddaleniu grzmot się toczy, kilka kropel deszczu upadło na ziemię, i wiatr szumny zrywa się od chmury: podróżny ze swoim orszakiem już jest na zwodzonym moście, na Zamku cisza jak była, tylko kobiéta jakaś żwawo zsuwa bieliznę rozwieszoną na sznurze i wartownik przechadza się we wrotach. Popchnięto go stojącego na drodze i zaraz rzucono ku wschodom wiodącym na ganek zanikowy. Na wschodach mignęły cienie jakieś i znikły, podróżny znalazł się w ciemnych sieniach i kazał prowadzić Komornikowi i żydowi. Wdzierać się musiano po ciemnych wschodach na górę i maleńkie drzwi nareszcie otwarto, z których się światło ukazało.
Na hałas i gwar, ktoś wybiegł z kagankiem w ręku przeciw wchodzącym.
Była to dziewczynka, bosa, z rozpuszczonemi włosy, w podpiętym fartuszku i koszuli, z chusteczką na piersiach, miską w ręku. Podniosła kaganek w górę i spojrzawszy po przybyłych, czekała zapytania.
— Gdzie Podstarości? — spytał piérwszy podróżny —
— Ot tu —
Ale już on sam postępował z zaiskrzonemi od ciekawości oczyma. Był to chudy, wysoki mężczyzna,