Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/31

Ta strona została skorygowana.

Weszli do izb wilgotnych i ciemnych, w których widać było, jak dawno nikt nie mieszkał. Trochę słomy walało się na podłodze, kilka rozbitych beczek i kadzi stało w kącie, rozbity piec, zawalał pół izby. W następnéj toż opuszczenie, okna stały w kącie, a otwory ich zabite były deskami — trzecia podobna była dwóm piérwszym i nie miała wyjścia. Po prędkiém obejrzeniu, wyszli znowu na korytarz i otwarli nowe drzwi.
— To Cekauz, — mruknął chłop wiodąc.
Jakoż znaleźli izbę sklepioną, dość wielką, w któréj rozmaitego rodzaju oręż i zbroja złożone były. W kącie leżały kule żelazne i kamienne, bryły salétry, połamane zbroje, kilka rur bez osady, zardzewiałe pałasze bez rękojeści i różne żelaztwo. W drugim nowszy rynsztunek świéżo poprawny i oczyszczony połyskiwał, ale nie wiele go było. Znowu wyjścia z téj izby nie znaleziono i wrócić było potrzeba.
— Gdzie izby gościnne i te, w których staje Wojewoda gdy przyjeżdża?
— Oto właśnie gościnne komnaty.
Stali u porządniejszych nieco drzwi, w pół odmykających się i weszli do piérwszéj izby niewielkiéj, ławami otoczonéj, z piecem kaflowym. Pusto w niéj było i ani znaku świeżéj bytności i zamieszkania. W drugiéj obszerniejszéj nieco, toż opuszczenie, na stole tylko okruszyny chleba walały się, a na podłodze niedogryzki owoców.
— Kto tu mieszkał?
— Ja — odpowiedział chłop.
Poszli daléj, ale nigdzie nikogo: wszędzie pustki. W izbach gościnnych umieciono nawet było i nic