Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/35

Ta strona została skorygowana.

Z uprzejmością największą wprowadził podróżnego Podstarości do swojego mieszkania, exkuzując się, że inne izby nie są dość czyste i przygotowane na przyjęcie gościa tak dostojnego.
W małéj komnatce czysto wybielonéj, a ozdobnéj szczątkami dawnych zamkowych sprzętów prostéj roboty, z dębu krajowego wyciosanych ręką zręcznego rzemieślnika, stała już od przypadku zapewne zapalona żółta woskowa świéca w lichtarzu mosiężnym. Tu z chmurném czołem, brwią namarszczoną, ponury rzucił się na krzeszło nieznajomy i zamyślił się głęboko.
Podstarości spoglądając nań z podełba, jął się krzątać, ustawiać stołki, poruszać zydle, ścierać ławy, nareście wyszedł i wkrótce powrócił z cynowym dzbanem i piękną szklanicą.
— Z przeproszeniem i należną W. Miłości czcią, ośmielam się prosić, na co Bóg dał. Gorąco potężne, nie raczycie się ochłodzić. Domowy trunek, piwo, ale niezłe, sam Illustrissimus gdy czasem dotknie stopami naddziadowskich progów, nie gardzi tym napojem.
Nieznajomy podniósł głowę, słuchał i nie słyszał i nic nie odpowiadał. Wziął machinalnie podany kubek i wypił, potém chodzić zaczął ze spuszczoném ku ziemi czołem, wszerz i wzdłuż po izbie.
Podstarości założywszy ręce stanął w pewnéj odległości i niby tylko przez okno na błyskawice patrzał, ale w istocie nie spuścił z oka przechadzającego się żywym krokiem nieznajomego. Ten zdawało się zupełnie był odstąpił myśli badania starego, z którego nic dobyć nie potrafił.
— Dawnoście tutaj? — rzekł z cicha i powoli, jakby nagle zobojętniał.