Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/37

Ta strona została skorygowana.

— Krom polecenia służb moich, W. Miłości.
Podróżny otworzył drzwi i szybko złączył się ze służbą swoją w sieniach. Nie obracając się już ku Podstarościemu, zbiegł ze wschodów, dopadł bramy i pędząc ku gospodzie, jął ludzi rozpytywać.
— Dostaliście języka — rzekł.
— Nie wiele, — odpowiedział jeden, co na starego dworzanina wyglądał. — Starosta był tu dziś jeszcze rano, wątpliwości nié ma i dziś rano, wyjechał samotrzeć (oprócz czeladzi) na łowy w okolicę. Koło południa jakiś nieznajomy, obcy człowiek, kazał się pozostałym wybiérać z Zamku i nie wiadomo dokąd ich uprowadził.
— Widzieliż przynajmniéj ludzie, dokąd pojechali, w którą stronę?
— Tak jakby na łowy, po nad rzeką! A dokąd?.. nikt nie wie.
Zamilkli i w cichości dostali się do gospody, gdzie wylęknieni żydzi kupą stali u wrot, oczekując powrotu z Zamku podróżnego.
— Słuchaj, — ozwał się wchodząc do starego dworzanina podróżny — oni są w okolicy, jestem pewien, czekają tylko, abym daléj popędził i znowu do Zamku powrócą pewni będąc, że ich drugi raz w téj puszczy szukać nie będę. Jak świt wyjedziemy stąd, zostaniesz sam pod pozorem choroby. Ja w najbliższéj wsi na drodze ku Brześciowi, skryję się. Czekaj, czuwaj i dawaj mi znać. Położ się i jęcz, rób co chcesz, wkręć się do Zamku, lecz musimy mieć go w ręku. Jego głowa spaść musi: choćbym swoję, obok niéj miał położyć.