Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

skórą pokryte ręce jego, załamane były na kiju, co go podpiérał. Płócienny kubrak wydarły, osłaniał mu plecy, a na nagie opalone piersi, których rozrzucona nie zakrywała koszula, spadała broda, nogi ozute były w kurpie brudnemi podłożone łachmany, na dwie strony, zwieszały się dwie torby, a w każdéj z nich po kawałku chleba tylko się kołatało.
Skończyła się Msza i powoli wyszedł naprzód pan Podstarości, potém mieszczanie i mieszczanki bractwa różańcowego, Xiądz i Zakrystjan, pozostali dziadowie, gdy zamykano drzwi kościelne, zebrali się na chwilę, osłaniając się od upału, pod dzwonnicę. Naprzód przed wszystkiemi szedł milczący, ogromny, barczysty, siwy ów dziad, któregośmy widzieli w Kruchcie, pochylony nieco, a podpierający się kijem, jakby dla igraszki tylko, bo kosztur ten innemu byłby ciężarem, a on nim jak piórkiem wywijał. Zatrzymali się wszyscy pod dzwonnicą i on się wstrzymał.
Stary ale czerstwy jeszcze i rumiany dziadulek szpitalny Walenty, podszedłszy ku niemu, skinął głową i powitał go.
Ten zaledwie potrząsł głową.
— Dzień dobry Toboła.
— Dzień dobry, — mruknął on.
— Dawnoście nie byli w Kościele!
— Chodziło się po dworach, — odmruknął Tobola, — za jałmużną.
— I wróciło się z bożym darem?
Tobola potrząsł, prawie próżnemi torbami przed szpitalnym dziadem, i spojrzał mu w oczy.
— Dobrze wam gadać, siedząc pod piecem, a ma-