Wypiwszy wódki, dwaj nasi siedli za stołem i czas jakiś po cichu rozmawiali.
— Słuchajcie, — rzekł Toboła półgłosem — możecie co odemnie dostać, a powiedźcie mi, czego potrzebuję. —
— Jeśli wiem, to wasze co wiem.
— Wy wiecie o tym djable starym, co to tu siedział na Zamku, a wczorajszego dnia zniknął?
— Kto! ten pan, którego żona dawała nam codzień jałmużnę!
— Ten sam — powiedzcie mi dokąd on wyjechał.
— Nic nie wiem, — odpowiedział drapiąc się po głowie Walenty — Wczorajszego dnia rano, wysłuchali tu w Kościele Mszy świętéj i wyjechali z miasta z kilku ludźmi zabrawszy z sobą psy i rusznice, jakby na łowy: jeszcze kiedym wyciągnął rękę po zwykłą jałmużnę do pani, powiedziała mi odwracając głowę. — Jutro, jutro mój staruszku ci dam, módl się tym czasem, na naszą intencję. — Około południa nie mając co robić poszedłem sobie do dzwonnika co mieszka przy Cerkiewce na Zamku. Tylko co doszedłem tam i usiedliśmy gwarząc na ławie od okna na podwórzec, hałas się zrobił wielki na dziedzińcu, sam Podstarości wybiegł, konie siodłano, tłumoczki wynoszono i ludzie się do drogi sposobili. Poznałem, że tu obcy, a pamiętając o obietnicy jałmużny, podszedłem ku nim, pytając o panią. — Nié ma już! — odpowiedzieli krótko. — A gdzież, a to nie wróci? — Bóg wié czy powróci i kiedy.
— A moja jałmużna! — spytałem. — Dopomnisz się jeśli kiedy przyjedzie. Poszedłem tedy ze zwieszoną głową, myśląc, ot tobie obiecanka!
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/42
Ta strona została skorygowana.