Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

— Cacanka! — zawołał śmiejąc się szydersko Toboła i stukając pięścią w stół. — Jutro, potém to u nich zwykłe słówka: a głodnemu co po jutrze, co po obietnicach. Im się ręki nie chce czasem do kieszeni włożyć, i odkładają na jutro, czasem płaszcza utworzyć, czasem się odwrócić! A ty głodny podziękuj jeszcze uniżenie za obietnicę! No; aleś widział przynajmniéj którędy ludzie ich pojechali —
— Otoż to że nie: bo zaraz plunąwszy poszedłem do dzwonnika, myśląc sobie tyle tego i stać dłużéj na słońcu nie warto. Ale mi mówili potém, że pojechali, po nad Bugiem i zaraz skręcili z traktu bitego na ubocze.
Toboła pochwycił się z ławy, wziął swój kosztur dobył z węzełka kilka groszy, zapłacił i potrząsłszy głową Walentemu, wyszedł mówiąc do zoboczyska.
Z karczmy udał się wprost do Zamku, ale nie spiesząc, powolnie, rozpatrując się tam i sam, jak człowiek, któremu nie pilno i nic go nie nagli, kilka razy zatrzymał się witając panów mieszczan znajomych. U wrót już napotkał ryżego chłopa, co był na posługach Podstarościego, a wczoraj przydany za przewodnika oprowadzał po Zamku nieznajomego podróżnego.
— O! stoj-no! — zawołał Toboła — jak się masz — Chłop głowę podniosł, rozśmiał się i przywitał podając rękę.
— Jak się macie stary: dawno was nie widzieli. Podstarości kilka razy mówił, pewnie Toboła gdzie zdechł.
— O! poczciwy Podstarości, daj mu Boże wyjść wprzód samemu z Zamku nogami naprzód! A co słychać u was?