Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

mieszkanie, w którém wszystko nietkniętém zastał, po kilko tygodniowéj niebytności, poszedł do małego alkierza za izbą, którego nie ubitą podłogę porastała chuda, żółta trawa. Tu on wygrzebał coś z kąta, rozwiązał węzełek koszuli i dołożywszy kilka sztuk pieniędzy, znowu zakopał, zasypał, potrząsł wyrwaną trawą, ubił nogami, nasunął kawałkiem opadłéj strzechy. Dopełniwszy tego, wrócił do pierwszéj izby, wyrzucił chleb z torb, zmienił kosztur na lżejszy i wyszedł z chaty, starannie ją za sobą zamykając.
Właśnie się jeszcze przy drzwiach schylony grzebał, gdy głos młody, świéży i wesoły, zaśpiéwał nie daleko, znajomą piosenkę:

Gąski moje białe.

Toboła się odwrócił szybko —
Drogą szła dziewczynka młodziuchna, blada, bosa, w jednéj koszulce i fartuszku wytartym, popędzając gęsi przed sobą. Blada jéj twarz, siwe oczka, nie pewnego koloru blond włosy, pod ciemną chuściną, dalekie były od piękności, a jednak było coś dziwnie powabnego w wyrazie siwych ocząt, w uśmiechu szerokawych jéj ustek. Miała może lat piętnaście, ale młodszą się wydawała, bo była chudą i piersi jeszcze się były ze snu dziecinnego nie ocknęły.
— Dobry dzień stary! — zawołała przerywając piosenkę.
— A to ty Jagusiu! Dobry dzień! Jak się masz. A co naglądałaś mi chatę!
— A jakże ojcze, a jakże: codzień dwa razy idąc