usta machinalnie poruszały się niekiedy, a czasem i kijem gwałtownie machał.
A coraz to jakby wychodząc z zamyślenia, podnosił oczy i obracał je na wszystkie strony, szukając czegoś, wpatrując się w tumany pyłu na drogach wzbite, w ludzi przemykających z daleka.
Tak dumając, mrucząc, kijem wywijając i oglądając się bacznie, doszedł Toboła do nowéj sadyby, którąśmy wyżéj pokazali czytelnikom naszym. Był już na drodze do nowego dworku i zwalniał znacznie kroku, łamał grzbiet, aby lepiéj udać włocęgę dziada, co sam nie wie gdzie za jałmużną się wlecze bez celu, a z pod brwi oczy jego błyskały poglądąjąc do koła.
Zastanowił się, postrzegłszy na drożynie wiodącéj do dworku, ślady kopyt końskich liczne. Spojrzał na domostwo, na prawo, na lewo, i powolnie powlókł się ku niemu.
Było z południa, dzień skwarny, słońce nad głowami wyniesione piekło prostemi promieniami; wczorajszéj burzy i dészczu, już na piasczystéj ziemi śladu nie zostało: chmury białe przemykały się po niebie, a niżéj już się w sinawe obłoki zbijały. Około dworku panowała cichość zupełna. Dziad miał czas rozpatrzyć się dobrze, nim się z rozpoczętą modlitwą, a raczéj mruczeniem zbliżył pode drzwi.
I tu długo stać musiał, nim coraz głośniéj odzywając się, zwrócił na siebie uwagę mieszkańców. Ktoś uchylił drzwi czeladnéj izby i spojrzał, potém wyszła Barbara z kawałkiem chleba w jednéj ręce i groszakiem w drugiéj.
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/51
Ta strona została skorygowana.