Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/52

Ta strona została skorygowana.

Toboła podparty na koszturze wlepił oczy we drzwi i ciągle się modlił.
— Na ci staruszku, — ozwała się z cicha pani Barbara.
— Niech wam to odpłaci N. Panna kodeńska i Ś. Antoni ostrowiecki! — odpowiedział Toboła chowając chléb i groszak. — Taki skwarny dzień, pozwólcie mi się wody napić.
Pani Barbara zawołała na kobiétę, aby wody podała staremu.
— A skąd dziadku? — zapytała po chwilce.
— Kodeński, Jejmościuniu, kodeński, tutejszy, wszyscy mnie znają, a Jéjmość mnie nie poznała jak widzę: Toboła!
— Ah! ale bo mam krótki bardzo wzrok staruszku, a od czasu jakeśmy tu siedli na téj puszczy, to i rzadko do Kodnia chyba na wielkie święto się dojedzie.
— Ta to ja Jéjmościunię znam bardzo, — mówił Toboła, — i samego pana, jeszcze jak był na dworze znałem i póki mieszkał w Kodniu, zawsze bywało daje mi jałmużnę.
— Jakimże sposobem aż tu się dostałeś do nas. Tędy żadna droga nie idzie daléj.
— Ot, zwyczajnie po dziadowska, Jéjmościuniu: dybie człek, dybie, idzie, idzie, to gdzieś taki trafi, choć sam nie wié dokąd. Gdybyście pozwolili usiąść tu wypocząć trochu na progu.
— A siadaj sobie mój stary — ustępując ozwała się Ochmistryni, stęskniona że dawno do kogo słowa przemówić nie miała. — A nie powiesz mi co tam u was w Kodniu słychać?