Toboła się podniosł z iskrzącemi oczyma i począł się oglądać, czekając co daléj powié Barbara. Jéj zaś potrzeba było tylko, aby kto ją słuchał, i nie ustając podgdérywała.
— A jeszcze ten sam Stanisław sobie myśli, że on może tak podejmować gości, jak JMPan Wojewoda na swoim Zamku i obstaje, żeby na jego koszcie byli, a nic sobie znikąd nie sprowadzali. Sam dziś z całem myślistwem poszedł za zwierzyną, posłał rybaków na Bug, a do Kodnia za zapasami do spiżarni.
Co jest grosza to i Bóg zapłać nie powiedziawszy zjedzą.
Stary słuchał potrząsając głową.
— A to ich tu już dawno macie?
— Dopiéro od wczoraj, ale człeku się zdaje jakby dwa tygodnie, tak się skłopotał, bo to wszystko na mojéj głowie! On sobie na polowanie pociągnął, a tu krzątaj się, żeby wszystko było, i to porządnie, jak się należy, uczciwie!
— To pewnie młode paniczyki, to się do was na łowy pościągali.
— Gdzie tam — zawołała Barbara, — jeden to tam młody, drugi stary, a trzecia, prawda myśliwa, ale białogłowa! A takie to dumne!
Toboła już się był wszystkiego, czego potrzebował dowiedział, jął zatem ruszać się i stękać, jakby chciał odchodzić.
— Nie wiecie Jéjmość, — rzekł z cicha — zaraza na bydło grassuje!
— Doprawdy! — zawołała Barbara załamując ręce, — Pomorek!
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/54
Ta strona została skorygowana.