Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

— Oj tak! straszny! Już po wszystkich wsiach kurzyska kładną. Nie chcecie sobie kupić u mnie ziela od zarazy.
To mówiąc wyjął z zanadrza, w płachcie zawiniętą wiązkę suchych badylów i pokazał ją Ochmistrzyni.
— A co wam za to?
— Co łaska wasza, — rzekł Toboła, — ale zbiéranie tego ziela, wielka praca! Trzeba po miesiącu szukać i to po ostępach, po bagnach! Człek się dobrze namorduje, póki tyćką wiązczynę uciuła.
— A jakby wam séra?
— Na stare zęby to nic wart, Jéjmościuniu, lepiéj jaki grosik.
— No, no, dobrze — I niosąc szacowne ziele do swojéj izdebki Barbara, poszła po zapłatę Tobole.
On się tym czasem uśmiéchał w sobie, stojąc o drzwi oparty i ramiony podzwigując. Gdy się to dzieje we dworku, z daleka tentęt słychać w brzozowym gaju i głosy rozmowę wiodące. Stary wyprostował się, potém prędko skurczył i przypadł.
— To oni! — pomyślał, tém lepiéj!
Wyszła pani Barbara z groszem.
— Ot, Jéjmościuniu, ktoś do was jedzie.
— A ruszajcie sobie stary z Bogiem. To nasi goście, a tu pieczyste nie pieczone!
I rzuciła się do czeladnéj izby.
Toboła odsunąwszy się ode drzwi, stanął u płota i począł się głośno modlić, pochyliwszy głowę.
Zbliżali się myśliwi, których poznaliśmy w przeszłym rozdziale. Stary podsiwiały jechał naprzód za-