Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/59

Ta strona została skorygowana.

bo i ta farbuje myśli, uczucia, wyrazy człowieka, co nieustannie pod wpływem coraz różnych zewnętrznych okoliczności, tak trudno sam sobą zawsze i zawsze jednym być może.
Mimowolnie stawała się smętną, przerywaną, i gasła, jak gdyby każdy czuł potrzebę w téj chwili, myslić w sobie, a nie wylewać się z myślami. To ten, to ów, odzywał się dla podsycenia rozmowy, ale widocznie z przymusem, dla przyzwoitości, nie z wewnętrznéj potrzeby. Stary siedział sparłszy się o stół i zwróciwszy oczy na niebo widne przez otwarte okno, dumał a wzdychał niekiedy — czasem ręką po czole przesuwał, jakby coś z niego ścierał. Czy pot, czy plamę myśli, czy troskę?
Młodszy przechadzał się po izbic, powolnie, i sam niekiedy do Stanisława się odzywał
Kobiéta w samém oknie siedząca ze spuszczoną głową, nie kryła się ze smutkiem, niepokojem, co ją obarczał. I ona oczyma była w niebie, na które wszyscy patrzą gdy głębiéj dumają, ale sercem i myślą na ziemi. Oczy jéj polatywały, niekiedy, po drodze do dworku wiodącéj, z niespokojnością widoczną, cień brzozy od wiatru kołysanéj, suwający się po ziemi, kilka razy ją płoszył: zdawała się lękać czegoś, czegoś czekać, coś przeczuwać. Stary co pojrzał na nią, to się więcéj chmurzył, a nic jéj nie powiedział. Ona co się zalękła szelestu, mignienia, to na niego spozierała jakby jemu nie jéj groziło, niebezpieczeństwo, jakieś.
Stanisław opodal siedzący, poglądał na swoich gości badawczym wzrokiem, odpowiadał na ich pytania, a choć czuł, że między niemi a nim, była tajemnica jakaś, nie śmiał o nią wypytywać.