Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/63

Ta strona została skorygowana.

szy chodził po izbie jak wprzódy. Zmierzch padał, a na kobiétę coraz częstsze strachy, coraz większe drżenia
— Słuchajcie, — obracając się rzekła — Jakkolwiek nam na oko w téj pustyni bezpieczno, coby to szkodziło mieć na pogotowiu oręż i ludzi. Teraz zwłaszcza dla gospodarza tajemnicy już nié ma, nie wadziłoby mieć się na ostrożności.
— Zapewne, — odpowiedział Starosta, — on bezpieczny, ufam mu. — Ale ludzie? Widząc uzbrojenie, trwogę, plotki rozniosą, nie daleko stąd do Kodnia, a kto wié czy on nie jest tam jeszcze!
— Ale niechby przynajmniéj oręż był w pogotowiu — odpowiedziała kobiéta.
— Jest, — rzekł krótko młodszy.
— Nie jestem nawet bez aprehensij, — mówił stary, — względem tego rozesłania ludzi, którego poczciwemu gospodarzowi naszemu nie mogłem wzbronić. Będą i z tego baśnie.
— Co to nam szkodzi, gdy tu długo bawić nie będziem? — zawołała kobiéta. — Co nam szkodzi, że będzie wiedział, gdzieśmy byli, gdy nas tu nie będzie. Wszak ci i tak o kilka dni drogi ślad w ślad za nami goni. —
Tu nadszedł Stanisław, stary w milczeniu wyciągnął doń rękę —
— Bądźcie spokojni, — odezwał się gospodarz — wysłałem ludzi pilnować na drodze od Kodnia i od wioski, innéj tu nié ma i inną nawet do mnie, dla błota i zarośli, nie podobna się dostać postrzegłszy, czego Boże uchowaj kogokolwiek, ostrzegą nas —
— Wiedzcież teraz o kogo wam chodzi — rzekł stary. — Nie mam dla was tajemnicy. O rodzie naszym