Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/7

Ta strona została skorygowana.

A cicho było do koła, tylko jaskółki szczebiotały, wróble świergotały, dzięciół pukał gdzieś daleko w sosnę i bór szumiał.
— I nié ma i nié ma! — mówiła do siebie Barbara wzruszając ramionami — Gdzie już po południu i napolował się i nachodził. Czy czasem mu się co złego nie stało? Strzeż go Matko Boska kodeńska! Ot pewnie gdzie siadł po swojemu, zapatrzył się, albo może zapędził się za zwierzyną. —
— Wszak bardzo rano wyszedł? — spytała otwierającego drzwi izby czeladnéj parobka.
— Jak dzień!
— A w którą stronę —
— Po nad łęgi.
— Powiedzże mi, czemu nie wraca?
— Albo ja wiém.
— Ta to już po południu!
— I gdzie po południu!
Pani Barbara ruszyła ramionami i nazad weszła do izby czeladnéj, potém do swojego alkierzyka. Przestała już motać i zaczęła się modlić chodząc, bo była niespokojna; a im cień od słońca pokazywał późniejszą porę, tym frasunek o wychowańca stawał się większy.
Nareście dał się słyszéć jakiś hałas na podwórku i pani Barbara, porzuciwszy koronkę do Przemienienia Pańskiego, tylko co poczętą, skoczyła czém prędzéj ku drzwiom, z gderliwemi wymówki na ustach.
Otworzyła drzwi i gębę razem, ale jak wryta stanęła — poprawiła czépca na głowie i nie wiedziała czy cofać się, czy iść daléj. Na widok jéj osłupienia, kobiety odbiegły kądzieli i przez ramiona dostojnéj Ochmistrzyni, probowały zaspokoić swoję ciekawość.