Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/75

Ta strona została skorygowana.

— Śmiało, śmiało, to przyjaciel, gospodarz, mówcie.
— Był, mości Starosto, ale nic nie wskórawszy pojechał. Miałem się dobrze od niego, bo i groźby i prośby i tentacji przekupienia nie brakło, i prób podejścia mnie trefnego, ale jakoś z pomocą Bożą, a słabym moim rozumem wyszedłem ex unguis nie zadraśnięty.
— Pojechał? — spytał Starosta.
— Przetrząsnąwszy Zamek, nałajawszy, nafukawszy, nagroziwszy, a było to w nocy; nazajutrz rano, to jest dziś — wyniósł się traktem w Litwę.
Starosta klasnął w dłonie.
— Nie cieszcie się tak bardzo! — rzekł potrząsając głową Podstarości. Coś mi mówi, że to udana tylko dalsza podróż. Posyłałem do gospody, kędy stał i naleziono w niéj jednego z czeladzi, pod pozorem choroby zostawionego.
Pomyślałem tedy — chytryś ty ptaszku, ale i ja nie Symplicjusz. Do żyda tedy, a wziąwszy go na Zamek, w pytania. Pokazało się że jak świt sługa, chory chodził i widziano go podle Kościoła z kimś na rynku rozmawiającego. Nie był tu kto dzisiaj!
— Nikt, prócz dziada żebraka.
Habemus! mamy go! Certissime śpieg nieprzyjacielski — którenże to abym wiedział? jeśli go znacie.
— Pani Barbara lepiéj o tém wam powié, — rzekł Stanisław, — bo od niego kupiła ziela na okurzanie bydła od zarazy. — I poskoczył za Ochmistrzynią.
Nie prędko ukazała się cała w bieli we drzwiach czeladnéj izby, pani Barbara, kwaśna że jéj przerwano pacierze i od dwóch dni chwili pokoju nie dawano. Na-