wet kochanego Podstarościego mniéj czule, niż zwykle, pozdrowiła.
— Kochana pani Włoska, — zawołał Podstarości, — potrzebna nam jesteś do scrutinium.
— Co? Co? Dalipan z waszą łaciną, licho was chyba zrozumie — pomrukiwała pani Barbara?
— Co to to za żebrak był tu dziś u Jejmości.
— Zachcieliście: poczciwy starowina znajomy z Kodnia, Toboła go zowią, przychodził za jałmużną i Bóg mu zapłać, przedał mi ziela od pomorku.
— Certissime szpieg — rzekł Podstarości, — znam go doskonale, łajdak wielki, przeprowadzał złodziei cyganów z Rusi tędy lasami, za co nie mało się nasiedział w zamkowéj turmie i tandem nie użyto nad nim Jus gladii tylko przez litość — a szkoda. Gdzie się on pokaże, nigdy darmo. Nié ma czego czekać.
— A coż to on miał szpiegować? — zawołała przelękniona Pani. Włoska, załamując ręce, — pewnie rozbojnikom drogi toruje. Jezus, Marja! uciekajmyż co rychléj do Kodnia.
— Idźcie spać. Dobréj nocy! — rzekł Podstarości, — nie bójcie się, nie o was to chodzi.
— Panie Stanisławie, jeśli masz Boga w sercu, uciekajmy do Kodnia, — wołała zrozpaczona Barbara. — A! ja temu niegodziwemu jeszcze dałam jałmużny! Panie Stanisławie! uciekajmy, każ zaprzęgać na miłość Bożą, w téj pustyni, nawet o ratunek człekby darmo krzyczał. Pewnie już Cyganów naprowadzi! —
I tak lamentując, wołała coraz głośniéj Ochmistrzyni, aż radą nie radą a nie przekonaną, wywiódł P. Stanisław prawie gwałtem do jéj izdebki, gdzie nie tracąc
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/76
Ta strona została skorygowana.