Nazajutrz rano o zwykłej godzinie, o której, pod pozorem picia jakiejś wody, Rolina zwykła się była spotykać z tym, którego żartobliwie zwała swoim nadwornym poetą, — dosyć nielitościwie nie raz wyśmiewając go przed Balbiną, — nie zastała go w parku. Nigdy się to nie trafiło jej jeszcze, aby na siebie czekać kazał, lub ją zawiódł i nie przybył.
Dla niej rzucać musiał wszystko. Dumne dziewczę na samą tę myśl że mogło być lekceważone, zapomniane, burzyło się już gniewem okrutnym.
Mogłoż być na świecie coś coby więcej ważyło niż spojrzenie na nią, niż jej uśmiech i słowo? Była to zdrada, zuchwalstwo nieprzebaczone.
Adam noc całą spędził w gorączce — najdziksze osnuwając plany. Chciał biedz, wyrzutami ją zawstydzić, odepchnąć przekleństwem na wieki —