Doktór Hollender, młody, przystojny mężczyzna, nie mógł przecie tak pięknym spłakanym oczom sieroty, odmówić rady. Opiekunów nie miała, musiała się uciec do niego.
Słyszała wprawdzie dawniej o rodzonym bracie ojca zamieszkałym w Tryeście, ale ten był pono właścicielem tylko małego statku, człowiekiem prostym, bez wychowania, a co najgorzej, ubogim. Przyznawać się nawet do niego nie życzyła, bo w jej przekonaniu było to — kompromitującem. Krewni matki mogli się chyba znaleźć w południowej Francyi, ale i ci ubodzy być musieli i nie należeli do tej klasy społecznej, do której Rolina prawa sobie rościła.
Napisała więc na papierze żałobnym kilka słów do d-ra Hollender, prosząc go o radę, wzywając nazajutrz o rannej godzinie do siebie.
Żal i troska nie przeszkodziły jej około jedenastej przybrać się bardzo starannie w żałobę grubą, która przy białym kołnierzyku i mankietach, dziwnie ją piękną i interesującą czyniła.
Przejrzała się w zwierciedle i znalazła podobną do starego portretu Halsa lub Pauditza. Smutek, wyraz bólu rozlany na twarzyczce, nadawał jej urok, którego nie dawała wesołość.
Zdawała się mieć w sercu uczucie.
Strona:PL JI Kraszewski Bez serca.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.
246