Jednego dnia Don Esteban wpadł do niej w bardzo złym homorze. W takich razach oczy jego indyjskie, zawsze dziko patrzące, nabierały wyrazu groźnego. Czoło się marszczyło, w śmiechu zgrzytał zębami, i usta jakimś kannibalijskim krzywiły się grymasem, jak gdyby kąsać chciał i szarpać.
Wpadłszy do pokoju Roliny, którą zastał nad książką, chociaż oddawna nie wiedziała co oczy jej przebiegały, Don Esteban zdjął kapelusz rzucając go na stół, począł zacierać włosy i stanąwszy przed nią, zawołał głosem poruszonym.
— Mam wielką... nieprzyjemność.
— Cóż to? strata jaka? — zapytała Rolina, której zawsze pieniężne straty pierwsze na myśl przychodziły.
— A? nie — głową potrząsając rzekł amerykanin. — Sprawa osobista, prywatna! o której nie mogę mówić szerzej — ale nudna!
Przeszedł się po pokoju.
— Najprzykrzejszem ze wszystkiego jest — dodał — że mi może nagle ztąd wyjechać przyjdzie. Interesa moje, lub właściwiej mówiąc, powierzone mi, mogą tego wymagać. Nie wiem ani dnia ani godziny...
Strona:PL JI Kraszewski Bez serca.djvu/306
Ta strona została uwierzytelniona.
302