W Grand Hôtel w Paryżu, w małej salce restauracyi na dole, kończył śniadanie baron St. Foix. Podano mu czarną kawę i fine-champagne. Na stole widać jeszcze było reszki obfitego deseru, niedojedzony brie, nietknięte owoce, francuz siedział, mimo odżywienia, które go powinno było orzeźwić — smutny, zadumany, melancholiczny, ze wzrokiem bezmyślnie zwróconym w dziedziniec pełen zawsze ruchu i żywo kręcących się, służby, przyjezdnych i odjeżdżających.
Paryżanin czuł się tu niemal obcym teraz, nie miał już pied-à-terre — w mieście, wielu znajomych postradał, inni go jak obcego witali, oddawna straciwszy z oczu.
Na ostatek i wspomnienia z Wiesbaden wywiezione napełniały go smutkiem po doznanym zawodzie. Znajdował się właśnie w tej epoce życia, gdy namiętności są najniebezpieczniejsze,