odrażającego wyrazu, lecz energią nacechowane. Stał trochę zdaleka, cały wpatrzony zuchwale, natarczywie, uparcie w piękną Rolinę — nie mogąc od niej oczów oderwać. Nie troszczył się wcale o to, iż namiętność swą z jakimś cynizmem objawiał.
Panna Maholich czuć musiała to piekące wejrzenie. Przelotem spotkała je i szybko się odwróciła. Raz czy dwa rzuciła jałmużnę półuśmiechu i temu oddalonemu bałwochwalcy, który swojego zachwytu, uwielbienia, dochodzących niemal do osłupienia, wcale nie ukrywał. Wszyscy widzieli jak się do niej modlił oczyma — ale to były raczej ślepie dzikiego zwierza pałające namiętnością, niż wejrzenie rozkochanego człowieka. Zdala patrzący na to, uśmiechali się ironicznie.
— Patrz-no — szeptał ktoś — ten don Esteban kompromituje, nie wiem, siebie czy pannę Maholich, zjada ją wzrokiem... Kannibal!
— Któż to jest? — pytał inny z boku.
— Don Esteban Corcero-Prolados! Nie zaręczam czy nie ma więcej jeszcze jakiego nazwiska, ale kto on jest właściwie? — mówił spytany — ani ja, ani nikt z tych co się jego znajomością szczycą, powiedzieć nie potrafi. Ma być z profesyi milionerem, właścicielem kopalni... nie wiem!
Strona:PL JI Kraszewski Bez serca.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
53