zuchwałą w stanowczych chwilach, że zawsze czuła się pewną uratowania.
Ranek był dnia tego w istocie, jak na zimowy, bardzo piękny, — lekki przymrozek, cisza w powietrzu, wesołe słońce na niebie. Po suchych ścieżynach parku można się było przechadzać wygodnie oddychając czystem powietrzem, i dosyć osób korzystało z tego dnia wyjątkowego. Mróz, który nie puszczał, obiecywał też ślizgawkę, dla Roliny ponętną, bo na lodzie była bardzo zręczną, a ruch ten kibić jej uwydatniał.
Z główką podniesioną do góry, posuwała się, niekiedy lornetkę do oczów przykładając, zdając się kogoś szukać i spodziewać, gdy w dali ukazał się młody i piękny brunet, bardzo smakownie ubrany, — którego widok mały uśmieszek zwycięzki na jej usta wywołał. Spoważniała zaraz zbliżając się do niego.
Nikt jej pewnie dwa razy jedną nie widział, gdy około niej ludzie się mieniali. Prawie dla każdego miała twarz, wejrzenie, ruch i wyraz inny. Nic ją nie kosztowały te metamorfozy w tysiącznych odcieniach, które zdawały się tak całą jej istotę przetwarzać, że głos nawet, mowa, myśli, sposób wyrażania się zastosowywały się do nowej fizyognomii.
Strona:PL JI Kraszewski Bez serca.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.
67