Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/1

Ta strona została uwierzytelniona.
BRACIA MLECZNI.
POWIASTKA
przez
J. I. Kraszewskiego.

Młodzi i starzy, mili czytelnicy moi!
Stary już bajarz ze mnie — czterdzieści przeszło lat prawię wam o życiu naszem, o naszych ludziach, o przeszłości i teraźniejszości... Cóżbym ja począł, gdybyście wy mnie słuchać nie chcieli, a we mnie chęć bajania ustała? Nałogiem już dla mnie patrzeć w życie i powtarzać com widział, słyszał, co było i co być mogło na tym naszym biednym świecie. Gdy jedna strona tego niezmiernego obrazu znika, druga mi się przedstawia... niewyczerpane w objawach życie i powieści osnowa...
Tym razem proste to dzieje, sklejone ze wspomnień dziecinnych, z podań domowych, z téj gliny plastycznéj, którą na dnie życia osadzają płynące lata... I nie sądźcie by tu sama tworzyła fantazya, bym marzył tylko pisząc — wiele tu jest prawdy w bajce... To co się wam wyda może najmniéj prawdopodobnem, jest właśnie najprawdziwszem. Wyobraźnia człowieka nie potrafi nigdy stworzyć tyle, ile rodzi się na niewyczerpanem polu żywota...
To co się wydaje poecie dziwacznem fantazyi jego, powstało z pyłków które naniosła rzeczywistość. Dla tego też by bujać — żyć potrzeba i cierpieć i im człowiek starszy, słabiéj może głos podnosi, ale szerzej się wgląda, bo wszedł na wierzchołek téj góry, z któréj niezmierne widać obszary.
Bohatérowie téj powieści, wierzcie mi, choć tu występują przebrani, żyli lub żyją jeszcze w zacisznym kątku, i przyjaźń taka nie jest marzeniem a najpiękniejszym darem Bożym. Nad walkę człowieka z człowiekiem, choćby bohaterską, piękniejsza stokroć miłość ludzi i braterstwo.




Godzina była wieczorna, mrok powoli padać zaczynał, po nad otaczającemi miasteczko lasami, na żółtym pasie nieba, w stronie zachodu, stały nieruchome długie, ławami rozłożone chmury sine, osiadając powoli. W powietrzu cicho było i chłód nocy jesiennéj, a wilgotna rosa przypominały koniec Sierpnia.
W nadchodzącéj szaréj godzinie, jakby jednym obleczone tonem, przedstawiało się całe ciche miasteczko, a szczególniéj już co chwila puściejszą być zaczynająca ulica wiodąca do rynku, ostawiona domkami, które przeważnie ludność studencka zapełniała. Domki to były niemal wszystkie na jeden wzór budowane, drewniane, z ganeczkami o dwóch słupkach lub bokiem zwrócone ku ulicy, bez piąterek. Nie wiele z nich bielone były, większa część miała tylko białe bramowanie około okien, a ściany z bierwion sosnowych składane, nie taiły się wcale z budową swoją. Tu i owdzie pare drzew starszych odznaczały nieco staranniejszy i dawniejszy już dworek. Pierwotne powsiadały były w ziemię, wiele z nich się pogarbiło i opierało na kulach... Pomiędzy niemi cały pas parkanów w słupach, z po za których wyglądały tyczki fasoli i wystrzelone malwy zdziczałe, gdzie niegdzie obwieszony liśćmi dyni wychylonéj na swobodę — kazał się domyślać małych ogrodków warzywnych. Stare grusze jak na polach, wysokie żurawiów od studzień szyje, wybijały się wyżéj nad strych tych nizkich domków i zagród.
O téj godzinie już zamieszkujący prawie wszystkie dworki studenci: albo u wieczerzy lub nad książkami siedzieli w domu, rzadko który swawolnik pokazał się za progiem, ulica była pusta — mil-