wie i począł od pilnego przypatrzenia się mu, bo o mroku dotąd twarzy jego dobrze nie widział.
Radyg mógł mieć lat około trzynastu, znać na nim było, dziecię ludu, zawczasu w pracy, w głodzie, poniewierce, rozwinięte niemal chorobliwie.
Natura stworzyła go silnym i zdrowym, los rozwinięcie się powstrzymał, siły wewnętrzne walczyły znać z tem co ich wyrobienie się tamowało. Dosyć wzrosły na wiek swój, kościsty, muskularny ale blady, Radyg w oczach, ustach i na czole miał wyraz niepospolitej bystrości. Oczy zagłębione nieco, ciemne, patrzały z oprawy tej ciekawie, żywo, ogniście. Na wypukłem czole już para zmarszczek u brwi, troskę i myślenie znamionowała. Usta małe, pięknego kształtu, ironja skrzywiła zawczasu. Znać było że cierpiał, że nawykł milczeć i boleć, i że miał energii dosyć by nie zwątpić o sobie. Była to postać pociągająca, pojętna, ale nad lata napiętnowana doświadczeniem życia.
Narymund w milczeniu popatrzywszy nań, przeczytał tę kartkę łatwo, jakby z książki była wydartą. Nawyknienie do obcowania z dziećmi, dawało mu niepospolitą wprawę w rozpoznawaniu ich charakterów. Serce też pomagało wiele, bo człowiek co czuje i kocha, łatwiej bliźnich swych rozumie i rzadziej na nich się myli. Wprawdzie łagodni i dobrego serca jak Narymund, oszukiwani są często, lecz dobrowolnie.... Widzą oni fałsz, a wstydzą się wypowiedzieć mu w oczy tę zdradę. Wolą ją znieść i pogardzić, niż obrażać sromotnie.
Iluż to oszukiwanych przez taki wstyd jakiś i słabość — omamiać się dają! Zaczęła się tedy gruntowna indagacya, pytania na które Radyg zrazu nieśmiało i krótko, potem coraz szczerzej i z większą odpowiadał otwartością.
Nie będziemy powtarzać przedłużonej tej rozmowy, której znaczniejszą część Benedykt wywlókłszy się z kuchni, pode drzwiami podsłuchiwał. Historya Erazma Radyga i jego matki, była następującą:
Anna, ubogich rodziców dziecię, wychowaną była w klasztorze, usposobiono ją tam na sługę do wielkiego dworu, do wszystkich robót kobiecych, a że niepospolite okazywała talenta, wyuczyła się oprócz tego, niemal czego tylko w klasztorze nauczyć się było można. Piękna bardzo, żywego charakteru, nie bez obawy sióstr, przy których była od dzieciństwa, wypuszczoną została na świat. W klasztorze wszakże dłużej przebywać nie mogła, a do zakonnego życia, powołania żadnego nie miała. Oddano ją na dwór rodziców pani prezesowej, która jeszcze panną naówczas była. Stała się jej ulubienicą i całego dworu, który pięknej Annie wydziwić się nie mógł, tak na sierotę ubogą, szlachetnie i pańsko wyglądała. Znaleźli się też, mimo jej ubóstwa pretendenci, a nawet tacy, jakich biedne dziewczę spodziewać by się było nie mogło. Jeden z dzierżawców w sąsiedztwie, człowiek już nie zbyt młody, prosił o jej rękę i został grzecznie odprawiony. Dziwiono się Annie, mówiono o tem wiele, odpowiadała państwu, że pójdzie za ubogiego jak sama, aby jej potem nikt nic wyrzucać nie mógł. Prawie równocześnie, bo półrokiem tylko przed prezesową, Anna wyszła za mąż jak chciała za chłopaka, który nie miał nic oprócz dwóch pracowitych rąk i ufności w opiekę Boga. Za mąż pójściu temu przeciwni byli wszyscy, odradzała je przyjaciółka, zakazali myśleć o niem rodzice jej. Przyszło do tego, że gdy Anna stała przy swojem, rozgniewana prezesowa zapowiedziała jej, że jeśli, jak przewidywać było można, na złe wyjdzie ten upór, nigdy na żadną pomoc z jej strony rachować nie powinna.
Stało się na nieszczęście jak przewidywano, wybór Anny był najgorszy, człowiek którego zaślubiła, okazał się płochym i niezdolnym do pracy. Musieli cierpieć nędzę, a co gorzej szacunek dla niego straciła. Dowiedziawszy się o tem jej położeniu, już zamężna wówczas prezesowa, nie pamiętając słów wyrzeczonych w chwili zniecierpliwienia, posłała ofiarując jej dom swój i przytułek. Anna zbyt dumna — odmówiła. Z dziecięciem maleńkiem, poszła w służbę, nieprzyjmując dobrodziejstwa. Właśnie w tej porze prezesowa karmiła jedynaka swego, ukochane dziecię, naszego znajomego Roberta. Anna ze swoim Erazmem tułała się po obcych kątach...
Wśród roku prezesowa zasłabła ciężko — Robert był jeszcze przy piersi, obawiała się go oddać nieznanej mamce, a doktorowie nakazywali odłączenie. W rozpaczy niemal posłała prosić Anny, jej jednej chcąc powierzyć swe dziecię — Anna przybyła, podzieliła się między Roberta i Erazma przez cały czas choroby prezesowej, odłączyła nawet swojego, aby pańskiemu dziecięciu dać zdrowie i siły. Ale gdy prezesowa przyszła do zupełnego zdrowia, gdy Robert jej już nie potrzebował, nie chcąc nic przyjąć za swe poświęcenie, zabrawszy dziecię — opuściła dwór.
To była szlachetna jej zemsta za owo nieopatrzne słowo: nic się już nie spodziewaj ode mnie.
Napróżno prezesowa zaklinała ją, błagała, przepraszała, Anna pozostała niewzruszoną.
— Tego słowa ja zapomnieć nie mogę, rzekła odchodząc — odbiło się o serce moje... Chcę byś pani się przekonała, że i my ubodzy mamy poczucie ludzkiej godności, że nie zawsze wyciągamy rękę po jałmużnę, że czasem umiemy się wyrzec zapłaty nawet — gdy ona by nas w oczach własnych upokorzyła. Daruj mi pani — umrę z głodu, a nie przyjmę nic.
Z tem odeszła owa dumna Radygowa, niosąc Erazmka na ręku, poszła służyć. Z różnem szczęściem się jej wiodło, lepiej zrazu, później coraz trudniej i gorzej; — wszędzie ta duma uboga, dla większej części ludzi nie zrozumiała, szkodziła jej i odstręczała od niej. Walka ze światem była nad siły, podejmowała ją tylko dla swojego dziecka, chcąc mu dać wychowanie i wlewając w nie zawczasu własne uczucia. Dla Erazmka przeniosła się do miasteczka, w którem była szkoła, najniekorzystniejsze tu przyjmując służby warunki, byle swe dziecię wychować. Lecz z każdym rokiem szło gorzej, wypłakane oczy pracę utrudniały, zdrowie zachwiane, napełniało ją obawą o przyszłość.