Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Robert, któremu Dyrektor kazał powrócić do domu, przestępował próg ganku, już Suchorowskiego tam nie było. Nie rad z siebie, zamknął się gniewny w tak zwanym gabinecie. W miejscu jego znalazł prezesowicz Wanderskiego z rękami w kieszeniach, jakby czatującego na powrót jego, który przeczuwać musiał.
Zaczął od tego stary, że go uściskał.
— A co? nie mówiłem — odezwał się cicho Dyrektor — uwolnił? Byłem tego pewnym? nie prawdaż! Idźże pan do swojego pokoju i prosto do łóżka, żeby już więcej dziś awantur nie było. Widzi pan kochany, panie Robercie, ślicznie postąpiłeś to prawda, ale niefortunnie... Niefortunnie! po co to było samemu latać? Było tylko mnie szepnąć, ja bym był sam poszedł i chłopca cichuteńko przyprowadził i w domu go przechował... a tym czasem byśmy byli do pani Prezesowej napisali i poszło by jak z płatka. A tak... i biedy i swaru panicz napytał i kwasu się narobiło i niewiedzieć co jeszcze z tego będzie...
— Byle Radyga wyratować! niech się stanie co chce! szepnął Robert z zapałem.
— O to się już niema co troszczyć, dodał ciągle cicho Wanderski — kogo professor Narymund weźmie na swoje ręce, nie opuści. To człek godny...
To mówiąc zwolna drzwi otworzył stary i powoli wpuścił do dworku panicza swego, chrząkając umyślnie, aby pan Dyrektor chodu nie usłyszał i powrotu się przedwcześnie nie domyślił. Sam też przeprowadził go aż do sypialni i już go miał rozbierać, gdy chodzący żywo po sąsiednim pokoju Suchorowski, nagle drzwi otworzył i Roberta zobaczył.
— Co asan tu robisz? zapytał:
— Pan Dyrektor kazał mi powrócić do domu.
— A z kądże Dyrektor mógł wiedzieć, że waćpan masz kozę siedzieć?
— Nie chciano mi jej otworzyć bez jego wiedzy, spokojnie odpowiedział Robert.
— Wszystko to sprawdzę jutro... surowo rzekł Suchorowski. Całe postępowanie waćpana jest tego rodzaju, że ja mu dłużej nie dam rady... Jutro piszę do Rodziców, niech przyślą kogo chcą, ja dłużej być nie myślę...
To mówiąc i rzuciwszy taki postrach na ucznia, Suchorowski więcej pono zakłopotany niż on, powrócił do swego pokoju. Dzień ten skończył się groźbą, z której Wanderski po cichu się uśmiechnął. Robert zasnął z pociechą w duszy spokojny, Dyrektor rozmyślając co ma dalej począć, daleko dłużej do snu przyść nie mógł. W istocie zbyt gorączkowo i namiętnie postąpiwszy, sam teraz nie wiedział jak się wycofać potrafi. Żal mu było dobre miejsce porzucić, wstyd znowu przyznać się do winy. Co gorzej nadewszystko, nazajutrz cały ów szkolny świat młody, miał go nieochybnie wziąć na zęby, a znając jego usposobienie, łatwo przewidzieć było czyją weźmie stronę.
Nie szło panu Suchorowskiemu o młodzież którą gardził — ale o professorów, reprezentowanych przez Narymunda. Przed niemi potrzebował się wytłomaczyć z popędliwości swej i braku serca, a choć karność szkolna starczyła na upozorowanie postępowania, czuł iż mu go nie przebaczą nauczyciele ze względu na sierotę.
Nie mylił się pan Magister filologij, gdyż nazajutrz, nim dzwonek szkólny zwołał uczniów do klass, studenci już sobie opowiadali na ucho przygodę wczorajszą, a gdy Narymund z książką pod pachą ukazał się w korytarzu, koledzy go przywitali uprzejmiej jeszcze niż zwykle, dopominając się opowiadania. Chcieli z własnych ust jego posłyszeć, o całej tej przygodzie.
— Ale, co tam za wielkie rzeczy... odpowiedział śmiejąc się Narymund, nie trzeba z komara robić wołu... bardzo prosta historya... Ubogie chłopię z trzeciej klassy odebrał głupi krewniak i dał za pastuszka... Poczciwy prezesowicz pobiegł go ratować, chcąc się zająć jego losem... Zapomniał nieborak że jest zależnym i to jeszcze od takiego cymesa, jak Suchorowski... Godząc sprawę wziąłem sierotę do siebie... Benedykta się może pozbędę, a ten mi posłuży... a ja też jemu wzajem...
Dobrowolski się rozsmiał na cały korytarz...
— Jak się waćpan Benedykta pozbędziesz! zawołał — dam konia z rzędem...
— Dla czegóż się go pozbyć nie mam? spytał Narymund.
— Dla tego, że nicponia takiego nikt by nie wziął i że z głodu by umarł lub z rozpaczy się zapił...
Tym czasem rumor się stał wielki w korytarzu, studenci witali wchodzącego do klassy Roberta jak tryumfatora... Młodzież umie czuć gorąco każdy uczynek szlachetny, wniesiono go prawie na rękach... zaprzysięgając, że byle się na rekracyi Suchorowski pokazał, to go wygwiżdżą...
— Dopiero byście się mi przysłużyli — rzekł śmiejąc się Robert, myślał by żem ja na niego was zbuntował — dajmy mu pokój...
W klassie trzeciej równie serdecznie przywitano nieśmiało wciskającego się Erazma... Być bardzo może iżby go w innym razie przezwali pastuszkiem i prześladowali, ale oburzenie przeciw Suchorowskiemu wywołało nawet u złośliwych współczucie dla uciśnionego... Erazm też, nawykły do niejednego upokorzenia, ostro się odciąć umiał i wiedziano, że sobie krzywdy nie da uczynić...
Dłużej niż zwykle po drugim dzwonku professorowie szli rozmawiając w korytarzach, naostatek Narymund pierwszy ich pożegnał i lekcyje się rozpoczęły.
Suchorowski zwykł był przed dwunastą zjawiać się w kurytarzach szkolnych dla widzenia się z professorami wychodzącemi, dowiadywania o uczniów i rozmowy. Tym razem wahał się trochę czy ma przyjść, czy dać sprawie zastygnąć? Tak doradzała ostrożność, pycha lękała się aby go nie posądzano o wstyd i obawę. Postanowił więc, bądź co bądź, iść i śmiało czoło stawić...
Dwunasta jeszcze nie wybiła, gdy wszedłszy w długi korytarz, spotkał się w nim z Dyrektorem, prawie zawsze z obowiązku assystującym wyjściu uczniów i professorów... Po twarzy pana Radzcy mógł poznać iż go w kłopot wprawił.
Radzca wprawdzie przywitał go z uprzejmością, do której tak nawykł iż by innym już być nie potrafił, lecz sztywny był, chłodny i czuć w nim mógł Dozorca najwyższego szkoły zwierzchnika, który zazwyczaj godność swą jak mógł maskował. Niepodobna było nie zagaić rozmowy o wczorajszym wypadku, ale Radzca nie czekając, zaczął mówić o pięknym dniu jesiennym jak gdyby zawczasu dawał do zrozumienia, iż wolałby drażliwego wspomnienia uniknąć.