Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

Mogło to być dla obu stron do życzenia, gdyż lada chwila mieli z klass wyjść professorowie i być jeśli nie słuchaczami to choć świadkami rozmowy, która żywą być obiecywała. Twarz Suchorowskiego pokrywał nienaturalny rumieniec oburzenia... Dyrektor patrzał w okno... nic mówić nie było to abdykować, a Magister filologji nadto wysoko się stawiał, aby się na to zgodzić.
— Panie Radzco, rzekł żywo już zapominając o wszystkiem, daruje mi pan dobrodziej, ale mam trochę żalu do niego za wczorajszą pobłażliwość dla mego wychowańca... Długo cierpiałem pieszczonego chłopca samowolę i rozpuszczenie, nie bez rozmysłu postanowiłem go ukarać... a...
— A ja go uwolniłem, to prawda, podchwycił grzecznie ale stanowczo Dyrektor, nie żebym nie uznawał w ogóle potrzeby subordynacyi a nawet lekkiej kary na panicza, lecz dla tego, szanowny Magistrze, iż właśnie powód zdawał się nie dość szczęśliwie wybrany...
— Nie przeczę, że na pozór, chłopak się może usprawiedliwiać a nawet zyskać pochwały, ale to tam nie serce i nie litość skłoniły do tego kroku! Ja go znam... próżność i chęć zyskania rozgłosu...
Dyrektor spojrzał z lekką ironją na dozorcę.
— Co do mnie, odezwał się, ja intencyi nie mam prawa dochodzić — patrzę na czyn, a tego naganić nie mogę — więc...
— A tymczasem powaga moja zachwianą została — panie Radzco... rzekł Suchorowski.
— Nie sądzę, grzecznie odparł Dyrektor, ja tu reprezentuję, choć niegodny, tę najwyższą władzę która wszędzie ma jus agratiardi, użyłem tylko przysługującego mi prawa, tak jak go używam często gdy professorowie skazują. Nic to więc panu nie uwłacza...
Suchorowski się skłonił lekko...
— Pan Radzca raczy to mieć na uwadze, rzekł, że co do ogółu uczniów, kary mogą być bez niebezpieczeństwa złagodzone, co się tyczy mojego, tu konieczna surowość. Chłopiec pieszczotami zepsuty... ja wkrótce rady mu dać nie potrafię... a...
— O! o! panie Magistrze, rozśmiał się Dyrektor... ja zawsze nie powątpiewam najmniej iż z taktem, powagą, — dobrocią rozumną, chłopiec się da poprowadzić... Serce ma szlachetne...
Suchorowski zarumienił się i wybuchnął.
— Pan Radzca znasz ogół młodzieży, zawołał, w większej części ubogiej i karnie prowadzonej, panicze są wyjątkami: tu surowość musi być nieubłaganą, jeśli z nich nie mamy porobić takich... takich zarozumiałych próżniaków, jakich po świecie pełno...
Ten wyskok przeciwko klassie społeczeństwa szanowanej wielce przez pana Dyrektora, zrobił na nim nieprzyjemne wrażenie. Usta ścisnął, oczy mu zwykle łagodne, zaiskrzyły się, wyprostowany, spojrzał z góry na Suchorowskiego i dodał:
— Przerwijmy tę rozprawę — sądź pan jak chcesz postępowanie moje, ja zostanę przy mych przekonaniach.
To bardzo delikatne wyrażenie się Dyrektora, zwykle aż do uniżoności grzecznego i potakującego, miało w tym razie nadzwyczajne znaczenie. — Suchorowski zaczerwienił się mocniej jeszcze, chciał coś mówić, lecz klassy zaczęły się otwierać, professorowie wychodzić, a za niemi tuż młodzież i dzieci z wrzawą, hałasem, śmiechami, pędząc, popychając, żartując... wylały się w korytarze. Jeden z pierwszych wysunął się professor Narymund z książką w ręku, spokojny jak zawsze i uśmiechnięty. — Zbliżył się do Dyrektora, zdaleka lekko głową pozdrawiając Suchorowskiego.
— Nie uwierzysz pan, rzekł, jaką miałem duszną pociechę dzisiaj, z tego właśnie chłopca, który wczoraj od gęsi do klassy powrócił.
Tu spojrzał na Magistra.
— Chciałem się przekonać czy z nim warto zachodów — i — zdumiałem się! Dziwnie pojętny a pamięć niesłychana, ogień z niego tryska... Jestem prawdziwie szczęśliwy. Zrobię z niego filologa i to nie tuzinkowego, nie tuzinkowego! dodał śmiejąc się z przekąsem.
Suchorowski zaczynał być fijoletowym ze złości i byłby pewnie bryznął odpowiedzą któraby starcie wywołać mogła, gdyby Narymund nagle nie zwrócił się do kogo innego i nie zginął w tłumie.




Gdy się to działo w korytarzach a Magister jeszcze się tam zatrzymał, ażeby niesądzono że spylony (wyrażenie szkolne) umknął — Robert korzystając z wolnej chwilki, puścił się szukać Erazmka, z którym się chciał rozmówić. Wiedział już gdzie go ma szukać; nie tracąc więc czasu pobiegł do oficyny i trafił łatwo do mieszkania Narymunda — Erazm tylko co był ze szkoły powrócił a Benedykt, który wcale ustępować nie myślał, zabierał się do dawania mu instrukcyi co do przyszłej służby, zamierzając się studentem wyręczać tak aby jemu nic do czynienia nie zostawało. Włane ręce włożywszy w kieszenie, uczył jak ma do stołu nakryć i dokąd iść po obiad, gdy Robert wpadł i szyki pomięszał.
Znało Roberta całe miasto jako bogatego prezesowicza i Benedykt więc szanując go, pomruczawszy ustąpił, odkładając spełnienie planu swego na później.
Robert z iskrzącemi oczyma, zdyszany, cały przejęty, uściskał naprzód mlecznego brata...
— Jakże ci tu jest? spytał.
— Ale dobrze, doskonale! rzekł wzruszony Radyg chcąc go w rękę pocałować... gdyby to tylko się nie urwało! Professor złoty człowiek.
— Ty tu długo u niego nie pobędziesz, szepnął Robertek, ja wiem, że mój stary, poczciwy Wanderski już do Rodziców napisał i że mi pozwolą wziąć cię do siebie. Mam dwa mundurki przenoszone, które pewnie dostaniesz, książki z trzeciej klassy są wszystkie i u nas ci lepiej będzie.
Erazm potrząsł głową, przytulając się do Roberta.
— A — kochany panie! szepnął — a ten — ten straszny wasz dozorca! Jak on mnie prześladować zechce?
— Nie będzie — nie może, oprócz tego stary poczciwy Wanderski razem ze mną bronić cię będzie... Mogłoby ci być dobrze i u professora, ale przecież ja mam większe prawo... a na przyszłość choćby i dalej gdzie jechać trzeba... Rodzice mi nie odmówią... a tyś mój brat mleczny!
Erazmek spojrzał nań bojaźliwie, jakby nie dobrze rozumiał, łzy mu się zakręciły w oczach.
— A! mój Boże! zawołał — to już chyba Matka wymodliła mi to szczęście... a czemuż, czemuż ona go nie dożyła!
— Będziemy braćmi i przyjaciółmi na całe ży-