Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

cie, z zapałem dodał Robert. Pamiętaj, ja cię nie opuszczę, ty mnie nie zdradź nigdy!
— Ja! ja za ciebie dam życie! podnosząc rękę do góry odezwał się Erazm — ja będę twoim sługą.
— Nie — ale wiernym bratem, jak ja tobie... przerwał Robert... A teraz ponieważ długo zabawić nie mogę, bo by mnie tam znowu kara od tego... nic dobrego dozorcy czekała — masz oto na pierwsze potrzeby.
Wcisnął mu w ręce parę złotych, których Erazm odmówił przyjęcia.
— Weź, proszę — mam pieniędzy dosyć, nie potrzebuję ich, professor ci ich nie da... weź...
Benedykt który z za drzwi całej tej sceny był świadkiem, wystąpił śmiejąc się głupowato.
— Gdyby on wziąść odmówił, odezwał się wychodząc z za drzwi, ja mogę, przyjąć do zachowania... do wiernych rąk. On nawet z pieniędzmi obejść się właśnie nie potrafi bo ich nigdy nie miał, groszem zaś rozporządzić sztuka jest...
Robert nie miał ochoty śmiać się, ani powierzyć dwuzłotówki w depozyt słynnemu z hulanek Benedyktowi, odpowiedział więc raźno.
— Bądź waćpan spokojny.
A na ucho szepnął Erazmkowi.
— Tylko mu nie dawaj... a teraz do widzenia. Ponieważ dziś rekracya i wszyscy pójdą na palanta, wyproś się u professora... potrzebuję się rozmówić. — Bądź zdrów.
Ścisnął go za rękę i zniknął.
Benedykt stał kiwając głową i poglądając za odchodzącym...
— Arystokrata! mruknął — żeby też mi nie dać parę złotych? Zwrócił się do Erazma.
— Dajże mi te pieniędze do schowania... Erazmek biedne chłopię nauczony był do wykręcenia się natrętom wszelkiego rodzaju. Dwuzłotówka już z ręki jego bardzo zręcznie powędrowała przez dziurawą kieszeń do buta. Nie chciał kłamać, bo miał na pamięci przepis Matki która mu nawet dla obrony w niebezpieczeństwie fałszu mówić nie dozwalała, pokazał więc obie ręce roztworzywszy, że nic w nich nie ma i tym ruchem zastąpił mowę. — Benedykt popatrzał nań z pewnym rodzajem politowania i pogardy, machnął ręką.
— Z ciebie nigdy nic nie będzie! Ucz się ty nie ucz, zostaniesz osłem! Jakże to można tak dobrą rzeczą jak pieniądz pogardzić? Fanaberya! Z głodu ty z nią umrzesz... Nigdy nie wyjdziesz na ludzi...
Erazmek nie tak był prostodusznym jak go Benedykt osądził, uśmieszek mu przebiegł po bladych ustach...
— A do czegóż mnie pieniądze?! odezwał się ruszając ramionami.
— Zdałyby ci się! ho! ho! choćby dziś dla ofiarowania mnie i pozyskania sobie mej protekcyi — odparł napuszając się garbaty. — Co ty myślisz, że ty tu mając za sobą professora, radę dasz sobie bezemnie, że on mnie dla ciebie wypędzi? Nigdy w świecie! Ja się nie dam! ja tu już zasiedziałem miejsce... a jak ja tu... to pan professor się mnie boi... a cóż dopiero taki skurczypięta jak ty?
Erazmek przypatrywał się, tłumiąc uśmieszek, lecz wcale nie zdawał się skory do rozmowy, więcej się przyglądał i dziwić zdawał niż trwożyć i chcieć łaskę pozyskać...
— Jeśli ty sobie w niewinności i prostocie ducha wyobrażasz iż sam tu panować będziesz... że się bezemnie obejdziesz, że ja ci, gdybym chciał życia nie zmierżę... to... toś... głupi...
— Ja tylko to myślę — po chwili odezwał się Erazm, że pan, panie Benedykcie, biednego, nieszczęśliwego sieroty prześladować nie zechcesz... nie masz tak złego serca.
— Całe miasto wie, że ja złego serca nie mam! podchwycił Benedykt pusząc się — to prawda — ale ja skończyłem trzecią klassę i raz wraz mam na oczach was dzieciaków, wiem jak się z wami obchodzić trzeba... Hę! mores! powinniście znać mores! Bez grozy nie ma nic...
— A jeśli na nią nie zasłużę? — spytał Erazm.
— Zawsze powinieneś od czasu do czasu chłostę otrzymać dla twego własnego dobra — rzekł sentacyonalnie Benedykt — to jest studenckie — pulvises trzeba żeby każdy z was czuł, że nad nim dyscyplina Damoklesa! Mores!
Narymund stał już przez chwilę we drzwiach nie widziany i słuchał.
— Co ty mi tu dowodzisz! krzyknął nagle.
— Ja? odparł Benedykt — obchodzi mnie ten młodzieniec — daję mu naukę...
— A obiadu do tej pory nie ma i nie nakryte?
— Któż winien? odrzekł sługa — a dla czegóż nowy sługa pana professora nie zajmuje się tem co do niego należy?
Tych słów domawiał, gdy Erazm zobaczywszy koszyk z talerzami stojący w pogotowiu, pochwycił go nie pytając i rzucił się do drzwi. Napróżno i Benedykt i professor go nawoływali, pobiegł tak szybko, iż go już zawrócić nie mogli.
Benedykt śmiał się wzgardliwie...
— Głupi chłopiec, odezwał! się — sam niewie dokąd iść! szalona pałka! Jeszcze nie miałem czasu udzielić mu instrukcyi. Erazm jednak nie wracał, i professor i oryginalny jego sługa ciekawi byli jak sobie da radę... Ale chłopiec nie w ciemię był bity, z rozmowy z Benedyktem pochwycił nazwisko kobiety, która jedzenie dla Narymunda przysyłała, miasteczko znał doskonale, pobiegł więc wprost do gospodyni i w kwadrans przyniósł jedzenie. — Benedykt stał zarówno osłupiały i smutny. Jeszcze nie ochłonął z podziwienia, gdy Erazmek serwetą nakrył, talerze ustawił, bardzo zręcznie wydobył jedzenie z koszyka i oczyma zaprosił uśmiechającego mu się professora, aby zasiadł.
Spostrzegłszy próżną karafkę na kominie, chwycił ją, wypłókał, poszedł do studni po wodę, słowem sprawił się tak przytomnie i zręcznie, jak nigdy nauczyciel jego garbaty. Narymund był uszczęśliwiony, Benedykt zły... Doczekawszy końca, splunął pogardliwie, zawołał tylko: Nikczemny pochlebca! i stuknąwszy drzwiami wrócił do swej nory.
Obiad nawet tym razem znalazł Narymund daleko lepszym i dostatniejszym. Benedykt bowiem zwykle odebrawszy jedzenie, wprzódy sam po drodze głód zaspakajał a resztki tylko przynosił dobrodusznemu professorowi, utrzymując, że on tak dalece jeść nie potrzebuje. Jeśli się czasem poskarżył Narymund, wina spadała na gospodynię.

(d. c. n.)