Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.
BRACIA MLECZNI.
POWIASTKA
przez
J. I. Kraszewskiego.

(Ciąg dalszy)

Professor dojadał już objadu i odstawiał talerze dla Erazma, któremu kazał siąść i jeść przy sobie, gdy drzwi od ciemnego przejścia otworzyły się z trzaskiem i w progu ukazał się Benedykt, niosący na plecach węzełek, a ręką drugą ciągnący kufer za ucho. Przesunął go przez próg i stanął naprzeciw Narymunda w postaci pełnej powagi.

— Zatem widzę, odezwał się — iż ja tu nie mam już co robić — dobrze, odchodzę, zostawiam pana professora zgryzotom jego sumienia — idę — i nie powrócę... Niech ten młokos zastępuje mnie, starego, wiernego, nieposzlakowanego, że się tak wyrażę, już nie sługę ale przyjaciela. Zobaczymy... Videbimus! Przyjdą chwile gdy rada Benedykta przydałaby się, ujrzym jak professor zostawiony własnym siłom, dasz sobie rady z praczką i szewcem....
— Adje — panie professorze!
Narymund śmiał się... Dobył z kieszeni trzy ruble.
— Idź z Bogiem, rzekł — niech ci się jak najlepiej powodzi... i bądź zdrów! Sługa naprzód pośpiesznie schował trzy ruble.
— Jak to? odezwał się płaczliwie, więc nadeszła rozstania godzina? Więc istotnie na wieki żegnać się mamy? Professorze, serce moje mięknie...
— Nie czekajże aż się rozgotuje — zawołał professor i — idź z Bogiem.
— Rzeczywiście, powtórzył niedowierzająco jeszcze Benedykt — i pan myślisz się obejść bezemnie?
— I obejdę — dość tego — zakończył professor wstając... ruszaj z Bogiem...
To mówiąc wstał i wyszedł do drugiego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Benedykt czapkę nasunął na uszy, zbliżył się do stołu aby z talerza chwycić kawałek sztukamięsy, chciał jeszcze dać byka w głowę nienawistnemu chłopcu, który mu się zręcznie wymknął i widząc że godność mu pozostać nie pozwala, pociągnął kufer ku wychodowi.
— Niewdzięcznik! zawołał we drzwiach — służ że tu takim ludziom poczciwie i téraj wiek i siły dla tych arystokratów...
Ostatniem wejrzeniem zmierzył Erazmka który ze stołu sprzątał, i sam jeszcze nie wiedząc dokąd się udać, pociągnął na popas do Chaimkowej w rynku.




Robertek miał czas przybiedz do dworku wprzódy, nim Suchorowski powrócił zły, rzburzony i chodem a ruchami zdradzający humo, który przynosił do domu. Przez okno już dojrzał go Wanderski i przyszedł szepnąć Robertowi.
— No — obiad będziemy mieli dobry! Pan Magister wraca wściekły, musiał się z Dyrektorem popstrzykać albo z professorami... Plamy ma wypieczone na twarzy i idąc rękami rzucał... Mój panie Robercie, na miłość Boga, choćby co i powiedział — zmilcz... Trzeba to utrapienie przecierpieć... Największa dla niego przykrość, gdy się mu nie da powodu do łajania...
— O! bądźcie spokojni — rzekł po cichu Robert, ja go znam i nigdy nie odpowiadam.
Suchorowski wchodząc spojrzał na zegar.
— Panie Wanderski — proszę natychmiast kazać podawać — późno już!
— Zupa na stole! rzekł spokojnie stary.
— Jakto? pan nie raczyłeś na mnie poczekać?
— Przepraszam pana, gdym zobaczył że pan Magister wraca, kazałem dawać bo już późno.
Suchorowski zamilkł zajmując swe miejsce... Wanderski siadał do stołu razem i gospodarzył, począł więc zupę rozlewać.. Pierwsze chwile upłynęły w milczeniu... Magister spoglądał na ucznia który jadł nie okazując ani obawy ani wzruszenia. Niecierpliwiło go to...
— Dyrektor — odezwał się przy sztukamięsie — przepraszał mnie za wczorajsze swe znalezienie się. Winien pan jesteś ułaskawienie to przypadkowi... i nieładowi jaki w tej szkole panuje. Słyszana to rzecz, żeby koza była zajęta kartoflami pani Dyrektorowej...
— To nieprawda — rzekł żywo Robert.
— Jakto? waćpan śmiesz mi...
— Mówię com widział, bo przez okno nim mi otworzono, starałem się obejrzeć izbę — stoi pustką.
— Więc to pan Dyrektor został zwiedziony, lub mnie chciał uspokoić — dodał dumnie Suchorowski. Za to tylko zaręczyć mogę waćpanu, iż gdy drugi raz krnąbrnością na karę zasłużysz, ja sam kozę wprzódy oczyścić polecę i słomy na posłanie zanieść.
Słysząc to Wanderski, który pieczyste krajał, aż się zatrząsł i nóż mu się po talerzu ośliznął. — Robert nie podniósł nawet oczów, groźba przeleciała bez skutku. Suchorowski jadł pośpiesznie usiłując się co prędzej od stołu usunąć. — W milczeniu skończył się obiad...
— Na poobiednią rekracyę zakazuję waćpanu iść — rzekł wstając... proszę się przez ten czas sto wierszy łacińskich nauczyć...
Robert spojrzał, nie odpowiedział i tym razem i wyszedł. Wanderski pozostał sam mocno zagniewany, trudno mu było wytrzymać dłużej.
— Już bo też pan tego biednego chłopca prześladujesz, szepnął wzruszony.
— A waćpan mi nauki pedagogiki dawać będziesz? Co to do waćpana należy? porywczo począł Suchorowski, któremu na rękę była kłótnia.
— Nie myślę pana uczyć, nie wdaję się w nic, ale państwo mi staranie o zdrowie dziecięcia zwierzyli — to są ostatnie dni jesiennej pogody, trzymać chłopca w zamknięciu bez powodu...
— Bez powodu? proszę! rozśmiał się Suchorowski. — Czemuż to waćpan gdy w nocy lata za miasto, nie znajdujesz by to jego zdrowiu szkodziło — a mnie dajesz przestrogi...
Wanderski ruszywszy ramionami, nie odpowiedział nic i poszedł. Spór z wielką przykrością dla Magistra filologji skończył się zbyt prędko... miał tylko tę pociechę, że Robertowi dokuczył, a domyślał się poniekąd, iż na rekracyi mógł swego protegowanego zobaczyć i nasycać się pochwałami współuczniów. Nie chcąc się wypraszać dozorcy