rady pana dobrodzieja i nie odezwać się do jego opieki.
Dyrektor spoważniawszy, skłonił się, Suchorowski mówił dalej:
— Nie ze skargą przychodzę, ale z żalem i z prośbą o pomoc.
Tu po swojemu opowiedział dozorca wczorajszą przygodę wieczorną, wyznając, iż w istocie na dowodach winy mu zbywało, a od Roberta nic się dopytać nie było podobna, a potem dokończył:
— Wyznam panu radzcy, iż trudności jakich ja tu doznaję z wychowaniem prezesowicza, nie będą zachętą dla innej majętniejszej szlachty i panów do oddawania swych dzieci.
— Ale cóż ja mogę? co ja mogę! zawołał dyrektor.
— Pan jesteś wszechwładny, chłopca łatwo usunąć pod jakimkolwiek pozorem, rzekł Suchorowski.
Dyrektor się skrzywił. — Zmiłuj się pan, bez powodu dziecko, sierotę biednego wydalić? Czyż pan myślisz że to nie zaszkodzi szkole. Więcej jest na świecie ubogich niż paniczów. Zrobię sobie nieprzyjaciela w Narymundzie, postąpię samowolnie, narażę na gadania, a ostatecznie — w szale jutro może się znowu znaleźć coś podobnego? Rzeczą jest pańską kierować tak wychowaniem i pilnować ucznia, ażeby w złem towarzystwie nie miał upodobania. To niepodobna.
Suchorowski czując się pobity, nie odpowiedział nic.
Dyrektorowi przykrem było odprawić go zrażonym i nieprzyjaznym, począł się tłumaczyć, ściskać go, przepraszać, lecz ostatecznie, zaspokoić nie było sposobu... Wstał pan magister...
— Uczyń więc pan to dla mnie przynajmniej, ażebyś mojego Roberta do siebie przywołać rozkazał i dał mu surowe napomnienie.
— Przyślij mi go pan — rzekł dyrektor.
Suchorowski kwaśny z tem odszedł.
Działo się to przed samem rozpoczęciem lekcyi — tak, że powracający dozorca spotkał uczniów idących do klass, nastręczył mu się jakby naumyślnie nienawistny ów Erazmek, który przeszedł koło niego z miną nieco szyderską, a o kilka kroków dalej spotkał żywo idącego Wanderskiego, którego wyjście z domu o tej godzinie coś niezwykłego zwiastowało.
Spojrzeli na siebie. Stary się przybliżył.
— Pani prezesowa przyjechała i prosi pana do siebie — zawołał.
— Gdzież jest? szybko rzucając się, krzyknął Suchorowski niespokojny.
— Nocowała, późno przybywszy, w austeryi, a od pół godziny u nas już siedzi. Ja muszę powracać, żeby jaki taki obiad przygotować, a pana prosi prezesowa, abyś synowi dziś od lekcyi uwolnienie wyrobił.
Suchorowski się obruszył.
— Po co? To źle, to niepowinno być, niech idzie na lekcyą! Ja właśnie potrzebuję na osobności rozmówić się z panią prezesową.
Skłonił się i szedł nazad. Suchorowski się namyślił i wrócił do dyrektora, ale mocno podrażniony. Radzca już przebrany w mundur wychodził z pokoju, sposępniał zobaczywszy natręta.
— Z nową prośbą, ale już nie od siebie przychodzę, wybąknął magister. Niespodzianie wcale nadjechała matka mojego wychowańca. Jest to przeciwko systemowi memu, lecz żąda uwolnienia na dziś od lekcyi.
— Ale bardzo dobrze! bardzo chętnie! odezwał się, wolniej oddychając dyrektor. Przyjdę tam sam złożyć czcigodnej prezesowej moje uszanowanie.
Suchorowski nie miał więcej nic do powiedzenia, popędził do dworku, niespokojny był bowiem, że tyle czasu mieli Robertek i Wanderski do uprzedzenia, tłumaczenia i oskarżenia go przed skłonną nadzwyczaj do pobłażania synowi prezesową.
We dworku od pół godziny już porządek cały był przewrócony; przybycie prezesowej musiało tem życiem studenckiem wstrząsnąć do posad jego i gruntu.
Od pierwszych drzwi otwartych na roścież, znać było że tu przybyli goście, co się nie zwykli mieścić w takim ubogim dworku i którym tu było dziwnie ciasno i niezręcznie. W sieniach stały dwa pudła ogromne z tajemniczym jakimś ładunkiem, na nich spoczywały szale, salopy i parasole.
Prezesowa była wielką panią i panią wielkiego świata, więcej daleko niż sam prezes, który to swoje państwo wielką prostotą obyczajów pokrywał. Nigdyby ona była nie dozwoliła na oddanie syna do szkół takich, gdyby nie wyraźna, uparta, nieprzełamana na ten raz wola męża. Po raz pierwszy odwiedzała syna na tem wygnaniu, w tej biedzie, na tej próbie, na której widok oczy jej zalewały się łzami; prezesowa była nadzwyczaj czułą.
Była to osoba powagi wielkiej, a elegancyi większej jeszcze, wychowana za granicą, przywiązująca nadzwyczajną wagę do poloru, obyczaju i tonu wyższego towarzystwa. Niegdyś nadzwyczajnej piękności, była majestasycznie i po królewsku wdzięku pełną, pomimo lat czterdziestu. Do tego uroku i blasku, przywiązywała też cenę nadzwyczajną a toalety pani prezesowej słynne były na całą prowincyę. Suknie sprowadzała z Warszawy, a nawet z Paryża, zresztą corocznie odbywając podróże do wód, z małemi wycieczkami ku Paryżowi, dopełniała olbrzymią garderobę drobnemi kupnami, w których wytworny smak przewodniczył najlepiej.
Wniósłszy bardzo znaczny majątek prezesowi, który czule do niej był przywiązany, czystem sumieniem mogła też wymagać utrzymania — wedle stanu, nawyknienia i stopnia, jaki zajmowała w społeczeństwie. Dom to był prawdziwie pański, wytworny, a utrzymanie jego, jak mówiono przechodziło nawet siły prezesa, który miał się zadłużać.
Prezesowa ani nawet przypuszczała, by na dogodzenie jej najbujniejszym fantazyom zabraknąć mogło. Gdy w ostatnich czasach prezes przyciśnięty jakoś, był zmuszonym odmówić jej garnituru ze szmaragdów, kilka dni zalewała się łzami, i nie utuliła, aż zapewnieniem, że w przyszłym roku klejnoty te otrzyma.
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.