— Takie teraz ciężkie czasy! mówiła potem wzdychając une misère de vingt mille francs, które mój dobry Ignaś musiał mi odmówić. To maluje najlepiej położenie!!
Prezesowa nie ruszała się nigdy inaczej z domu jak poczwórną karetą, poszóstnie, a kocz idący za nią, umyślnie na ten cel zbudowany, wiózł dwór kuchnię i tłumoki. Dwóch służących, panna garderobiana, szwajcarka i dama do towarzystwa, daleka kuzynka, wdowa po kapitanie Zboińskim, nie licząc kucharczyka, woźniców i konnego kurjera, towarzyszyli jej zawsze. Wszystko to pozostało w zajętej na użytek wyłączny pańskiego dworu austeryi. Prezesowa wzięła tylko z sobą panią Zboińską i jednego sługę w pełnej liberyi, który teraz już w ciasnej kuchence dworku cygaro palił.
Skromny sprzęt i przybór dworku niemal łzy wycisnął z oczów pięknej pani. Załamała ręce na widok prostego stołu, twardych krzeseł, nizkich pułapów, poplamionej atramentem podłogi.
— Patrzaj Zboińsiu! patrzaj! jak ten biedny Robertek w tej chacie męczyć się musi. O mój Boże! co za tyran z tego Ignasia, który wymaga od dziecka takiego zahartowywania. A! co za powietrze! na miłość Boga! Zboińsiu! tu czuć okropnie kuchnię — otworzyć okno! zakadźcie! Jak można żyć w takich wyziewach.
Rzucono się tedy przewietrzać.
Robert, którego w namiętnym uścisku długo trzymała Matka, szczęśliwy był i rozpromieniony.
Gdy przyszło posadzić Prezesowę, okazał się zupełny brak siedzenia, któreby przyzwoicie służyć jej mogło. Twarda kanapka czarno bejcowana, przybrukana znacznie — wedle wyrażenia Zboińskiej etait inpossible. Wanderski domyślił się z pokoju Suchorowskiego wysunąć jedyny w domu fotel, na ten rzucono haftowaną poduszkę Robertka, a zamiast stołeczka pod nogi, musiano z kuchni okryte serwetką wnieść pudełko. Prezesowa śmiała się i lamentowała razem.
— Ale jakże wy tu żyjecie, mój Wanderski, wołała obszedłszy z obawą wszystkie kąty — ekonomy u nas lepiej mieszkają. Robertek może się nabawić choroby, to okropne! Przecież ja go do wojska nie myślę oddawać, po co to hartowanie! To niedorzeczność! Delikatne natury takiego obejścia się nie znoszą.
Zboińska ruszała też ramionami, milcząco potwierdzając te uwagi.
Wanderski stał zimny.
— Niech pani prezesowa dobrodziejka, raczy wierzyć, rzekł, że dla naszego kochanego Robertka, wszystko by to niczem było, młodzież niepotrzebuje wiele, gorzej mu co innego dokuczy....
Robert zarumieniony, tylko się uśmiechnął, prezesowa rzuciwszy oczyma po ich twarzach, odgadła a raczej domyśliła się o czem była mowa. Suchorowskiego lubiła dosyć, zmarszczyła się nieco i ramiona jej drgnęły, w tej chwili przyszła jej na myśl historya Radyga i z wybuchem nowej czułości, rzuciła się ściskać syna, wynosząc pod niebiosa jego szlachetne poświęcenie.
— Mój Wanderski, dodała, żebyś mi koniecznie Radyga przyprowadził, proszę cię.
Robert w rękę Matkę całować zaczął.
— Już jeśli mi pani raczyła to polecić, przerwał stary, to też mi za złe nie weźmie, że całej tej historyi następstwa opowiem. Właśnie my wczoraj przebyli z tego powodu krytyczną chwilę, i Wanderski nie oszczędzając dozorcy, opowiedział wszystko.
Na twarzy prezesowej słuchając z uwagą, widać było wrażenie przykrego uczucia, którego doznawała. Walczyła widocznie między przywiązaniem do syna, a wiarą w przydanego mu nauczyciela. Zatruwało jej to chwilę szczęścia. Spojrzała na Zboińską, która spartą na fotelu stała zafrasowana, ruszały ramionami obie. Wanderskiego przywiązanie do Roberta przemawiało za nim.
— I ja bym paniczowi nie pozwalał, mówił kończąc, gdyby w czemkolwiek starszemu i przełożonemu uchybił, albo żeby w tem była jaka naganna swawola, ale litość dla biednego sieroty, zajęcie się jego losem z tak szlachetnego płyną źródła, pani dobrodziejko, że go w sercu niszczyć się nie godzi.
— Poczciwy Robertek! zawołała prezesowa, jednakże, widzisz, mój kochany Wanderski, Suchorowski ma poniekąd także słuszność, że się im poufalić zbytnio nie daje. Dziecko może być najpoczciwsze, ale to to zawsze towarzystwo nie dla naszego syna, grubych obyczajów, bez wychowania.
— Ale chłopak sprytny i poczciwy! zawołał Wanderski — i do naszego panicza tak się przywiązał...
— A spodziewam się! dorzuciła pani Zboińska, wszystko mu też winien.
Po Wanderskim nastąpiły tłumaczenia i prośby Roberta, który korzystając z chwili, do nóg się rzucił Matce, błagając ją aby mu Erazma wziąć do domu pozwoliła.
Wanderski, który stał i słuchał, uśmiechnął się.
— Panicz z dobrego serca, ale pono żąda tego co jego protegowanemu nie będzie bardzo miłem, rzekł z cicha.
Dopóki tu u nas Suchorowski jest, nie wyżyłby tu Radyg pewnie, a drugiego dnia by go pan dyrektor wykurzył, przeciwko temu to zaprotestuję w interesie sieroty, bo jemu u professora źle nie jest, a u nas z tego będzie piekło.
Prezesowa nic nie odpowiedziała — zostawując rzecz do namysłu — posłała tymczasem po Suchorowskiego, którego niebytność i niestawienie się natychmiastowe, nieco ją już obraziło. Powinien był przeczuć, odgadnąć przybycie, wreszcie, na tak długo odchodzić Robertka! Źle to już uprzedziło i usposobiło panią Prezesową.
Robert nie skarżył się, zapomniano wkrótce i o Erazmie i o szkole i o Suchorowskim, wzajemnie tyle sobie pytań do zadania miano. Robert potrzebował się dowiedzieć, jak się miał jego kucyk wierzchowy, czy stary Paweł polował szczęśliwie, czy owoce obrodziły w ogrodach... słowem tysiące pilnych interessów domowych. Pani Zboińska opowiadała nowiny ważne, chwaliła się nowem
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.