Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

z dwojga, albo trzeba rzucić profesorstwo, które bądź co bądź daje emeryturę do trumny, albo być posłusznym. Żeby mi zaś prezesowicza miano dać, dla miłości Narymunda do Łyskowa, o tem ani myśleć.
— Tymczasem my tu, otrzymujemy tego jegomości do naszego grona, dodał radzca, i dopieroż się zaczną hece. Nie trudno się domyśleć z czem jedzie, co przywozi.
— Dobry Boże! rozśmiał się profesor, ale i tacy na świecie są potrzebni, dodał. Zważcie tylko, gdyby wszyscy bardzo dobrzy byli, świat by zgnił, opuścili by się. Natura ich jak pieprz do sosu przeznaczyła.
Radzca był jednak smutny, pieprz ten niebardzo mu smakował. Narymund także siadł zamyślony w fotelu. Mój Boże! tak mu tu było dobrze! tak był nawykł do téj ulicy, dworków, i do sal i do ławek, i do przechadzek i nawet do napiłego Benedykta, który odprawiony co dzień gdérać nań przychodził.
— Poczciwe serca, odezwał się znowu, boli każde rozstanie. Męztwo nie dopuszcza zniewieściałością przystać zbytecznie do miejsc i do ludzi, trzeba mieć siłę, rozum, zerwać i dorabiać się na nowo przyjaciół, serc, związków, — a no, co boli to boli.
Ślicznie powiedział poeta nasz: „że i kamień, gdybyś go długo przy sercu nosił a potem odrzucił, poczułby iż mu téj piersi, do któréj wrosnął, zabrakło.“
Narymund mimowolnie pochmurniał. Wszak i te kochane książki w pargaminowych okładkach, które tak podróżować nie lubią, trzeba było pakować, wiązać, otulać papierem i narażać na wszystkie niebezpieczeństwa podróży.
A że profesorowie niezwykli jeździć karetami, przychodził na myśl i deszcz w drodze i wilgoć i tarcie się okładek, a nawet złodzieje, choć ci książek kraść niebardzo lubią. Smutny, przyglądał się półkom, zastanawiając się nad nieubłaganą koniecznością. Miał już osiem lat emerytury!
Radzca, który też dobrem sercem do kolegów się przywiązywał, strapiony, nie miał już ochoty mówić więcéj, położył papiery na stole, ścisnął rękę Narymunda i wyszedł powoli.
Co tu było począć?
Narymund bardzo prosto i nie rozwodząc się wcale z żalami, siadł natychmiast oznajmić o tem prezesowi, dodając że na miejsce jego naznaczony został Suchorowski. Nie godziło mu się nawet poddawać myśli, by uczeń z nim miał jechać do Łyskowa.
Gdy chłopcy weseli śmiejąc się wpadli z przechadzki, przynosząc profesorowi uzbierane kwiaty wiosenne, zdziwili się znajdując go smutnym jak nigdy i pomięszanym. Czuléj niż zwykle uściskał Roberta i Erazma. Erazm spojrzawszy nań, poczuł że się coś stało, okiem rzucił na zostawione na stoliku papiery, a wprawny do chwytania w lot wszystkiego, tajemnicy się dowiedział zaraz i krzyknął, domyśliwszy się z nazwisk wyczytanych, co groziło:
— Pana profesora przenoszą, zawołał wskazując leżący papier.
Robert krzyknął przestraszony.
— Jak to może być!
Na hałas wpadł Wanderski.
— Co takiego?
— Profesora przenoszą, Suchorowski sobie w Wilnie jego miejsce wyrobił.
Stanęli wszyscy jak osłupieli.
— Ale ja pana profesora nie opuszczę, ja tu nie zostanę za nic! zaczął wołać Robert.
— Stój! pomaleńku, przerwał Narymund, a jak ci każą? Kochane dziecko, serce masz dobre, ale w twoim wieku najpierwszą cnotą posłuszeństwo. Wiesz dla czego? oto dla tego, że tą cnotą ładu i porządku całe życie stoi. Oburza się czasem dusza! nie! tego nie zniosę, tego nie chcę, aliści człowiek nie wie, że to co mu się złem wydaje i zgubnem, jest dobrodziejstwem, to co go męczy, to mu da hart i cnotę. Zatem kochany Robercie, dodał ściskając go i całując w głowę, powoli i to trzeba uczynić co rozum każe. Poczciwe serce się oburza, ale ono nie widzi daleko.
— Nie ma tu co myśleć, odezwał się Wanderski, trzeba do jaśnie państwa posyłać z tą nowiną.
— List gotowy! rzekł podnosząc go ze stołu profesor.
Państwo prezesostwo nadzwyczaj byli zadowoleni z potomka książąt litewskich. Prezesowa o tem jego pochodzeniu rozpowiadała wszystkim, znajdowała nawet, że rysy twarzy miał nadzwyczaj artystyczne i szlachetne, kochali go tam wszyscy; co postanowić miano, trudno się było domyśleć.
Gdy list nadszedł, Prezesa nie było w domu, sama pani z początku chciała odebrać syna i zabrać z nim Narymunda wynagradzając mu stracone miejsce, i wychowanie jedynaka kończyć pod jego przewodnictwem w domu.
Były to piękne plany, lecz prezes powróciwszy zwrócił na to uwagę, że Narymundowi należałoby też nagrodzić emeryturę straconą, kapitałem tak znacznym, z jakiego ofiary uczynić nie mogli. Robert pisał od siebie, błagając aby go na łup Suchorowskiemu nie dawano. Oddać zaś prezesowicza do takiego za światem Lyskowa, o tém zacna prezesowa ani mówić nie dozwalała.
— Tam już, mówiła, żaden przyzwoity chłopiec nie mógł by się przyznać że chodził do szkół w Łyskowie.
Prezes dawszy się pani wygadać, objawił, że nazajutrz pewien pilny interes powołuje go na dni kilka do Wilna, i że dopiero po jego powrocie, namyślą się co zrobić z Robertem.
Tymczasem w szkołach lament był powszechny i nie mniejsze oburzenie na Suchorowskiego. Przygotowywano mu tu przyjęcie i życie, które by innego przestraszało, dla Magistra było to pożądane pole walki.
Sam Dyrektor, nienawidzący waśni, pragnący ze wszystkiemi być w jak najlepszej zgodzie — wahał się czyby mu o przeniesienie gdzieindziej prosić nie należało. — Dyrektorowa oburzona i wszystkie profesorowe zaprzysięgały, że do Suchorowskiego nie przemówią słowa, że go nikt nie poprosi i nikt z nim żyć nie będzie.
Upłynęło tak parę tygodni, aż nareszcie po zbyt uporczywem milczeniu przyszły listy od prezesostwa. Matka i Ojciec pisali w sposób jakiś tajemniczy do syna i do Narymunda, ażeby na miejscu zostali spokojni, że później coś się obmyśli i poradzi. Listy były tak dziwne, że profesor zaniósł swój do Radzcy. — Zebrało się koło całe do czytania, — Dyrektor, jego żona, dwóch profesorów i nic