zrozumieć nie mogli, oprócz tego, że chyba prezesostwo listu profesora z uwagą nie odczytali i następstw nie obrachowali.
Wysłano pismo drugie i w kilka dni nadeszła odpowiedź równie zagadkowa jak pierwsza.
Radzca dowiedziawszy się, iż Prezes właśnie w tych czasach był w Wilnie, o czem gazety donosiły, zamyślił się i nabrał otuchy.
Narymunda ścisnął za rękę i rzekł — Poczekajmy!
Czekano tygodni dwa. Jakaż była radość powszechna, gdy Dyrektor odebrał pismo urzędowe objaśniające, iż zaszła omyłka, że na memoryjał przez niego podany, a uwzględniony przez władze, nominację prof. Suchorowskiego przeniesiono do Łyskowa, prof. Norymunda zostawując w miejscu, i że kancellaryja przy ekspedycyi fałszywie to zrozumiała i t. d. i t. d.
Późno w noc sam Dyrektor z papierem tym osobiście przybył do dworku. — Narymund go ucałował... chłopcy narobili wrzawy niezmiernej... Wanderski z tego powodu zaproponował herbatę z sucharkami i arakiem dla starszyzny.
Od tryumfu rozlegały się nazajutrz korytarze, a profesorskie pokoje od śmiechu. Domyślali się wszyscy, że wpływy mający Prezes całą tę sprawę przerobić potrafił... a Suchorowskiego przesadził do Łyskowa. Dowiedziano się później, iż obrażony Magister nominacyi tej nieprzyjął i pojechał się doktoryzować do innego uniwersytetu.
We dworku zaś popłynęło znowu złotą strugą owo życie szczęśliwe, którego później wspomnienia złocą szare dni starości.
Pod najszczęśliwszemi wpływy rozwijały się dwa charaktery Roberta i Erazma; na obu zbawiennie działał łagodny Narymund, bujną naturę panicza poskramiając, bojaźliwszą ale w głębi energiczną Erazma budząc do śmielszego czynu. — Dwaj towarzysze też działali na siebie, sami tego nie czując. Robert podziwiał niezmierną pracowitość i zdolność Erazma. Erazm zazdrościł mu szybkiej, żywej, chwytającej wszystko od razu pojętności. — Przyjaźń pod dobrą wróżbą zawiązana, z każdą chwilą ściślej, mocniej się łączyła. Nie będąc braćmi ze krwi, ale braćmi z mleka, czuli się braćmi z ducha...
W młodych główkach już się roiła przyszłość. Prezesowicz nie potrzebował swojej odgadywać, zdawała się ona stać przed nim gotową, strojną, ubraną i błyszczącą, uśmiechniętą. Imię, położenie, stosunki, majątek dawały mu w obywatelstwie stanowisko, które tylko potrzebował przyjść i zająć. Lecz obiecywał sobie podzielić je z przyjacielem, zrobić mu wstęp na świat i silnie dopomagać, aby sobie wyrobił niezależność.
Erazm trochę chłodniej patrzał na losy swoje; profesor mu powtarzał ciągle, że powinien był, nie spuszczając się na świetne obietnice, sam o własnych siłach dorabiać się przyszłości.
Erazm okazywał i zdolność i ochotę do nauk przyrodzonych. — Narymund poddał mu myśl przygotowywania się zawczasu do medycyny. Był to jedyny zawód, w którym połączyć się musiało wykształcenie głębsze i łatwe zyskanie niezależności chleba. Jako lekarz mógł się uczyć całe życie i służąc bliźnim znalezć u nich chętne pracy wynagrodzenie. Erazm przywiązał się do tej myśli poddanej mu i zawczasu po cichu skierował wszystkie siły ku temu celowi.
Robert uczył się chętnie, miał nawet powodzenie często, języki szły mu łatwo, literatura i poezja nęciły, pisał wierszyki, tłumaczył, ale to wszystko razem wzięte, choć wyglądało świetnie, nie obiecywało wiele na przyszłość. Co lepiej, Robert serca nie popsuł i owszem wzmocnił je pod wpływem Narymunda — chciał i obiecywał bydź zacnym i niepokalanym człowiekiem. Zacząwszy życie od szlachetnego czynu, wszedł na drogę, z której zejść się obawiał. Zyskał też sobie miłość powszechną, i Prezes winszował sobie, że syna oddał do szkół, przewidując ile mu to da przyjaciół w przyszłości.
Dumny był tem że Roberta kochano, może więcej niż z jego naukowych postępów.
Na swięta i wakacyje zwykle nawet profesor Narymund z Erazmem i Robertem jechał na wieś. Były to też prawdziwe święta, cały szereg wiejskich zabaw, łowy, pływanie, konne wycieczki, bieganiny po lasach i kwiatkach, podwieczorki, wyścigi, niespodzianki które Rodzice jedynakowi i towarzystwu jego przygotowywali. Profesor pokochał dwór ten, dom, Prezesa, samą panię, i jeździł teraz z taką ochotą na wakacyje, iż sam się śmiał ze wstydu i obawy, którą w nim pierwsze wzbudzały. Na tę myśl, że się ze swymi wychowańcami rozstać będzie musiał, smutniał i posępniał, czuł, że tych dwóch serc nic nie wynagrodzi. W Erazmie szczególniej widział dzieło rąk swoich i radował się nim.
Chłopcy rośli a lata biegły.
Ostatnie wakacyje już się roiły snami o uniwersytecie. Pilno im było ławę szkolną porzucić.
— A po mnie, to nawet żaden ani westchnie? pytał Narymund.
Zaklinali się oba, że najregularniej pisywać będą. Narymund wzdychał.
— Za pierwszy list to ręczę, mruczał, ale za dalsze... o tych wątpię! Jeszcze Erazm może się zbierze, a co wać pan...
— Czyż ja bym miał być tylko niewdzięcznym? protestował Robert.
— Będziesz nim mimowoli i życie pochłonie cię mówił profesor, a ja wspominając was, postarzeję i widocznie szukać będę zapomnienia tęsknoty. Wszystko tak przechodzi na świecie, majowe wiosny, poranki i promieniste dni młodości.
— Ale serca nie starzeją! z zapałem dodawał Robert.
Wakacyje te z wielu względów pamiętnemi się stały. Smutne one były, profesor Narymund, który nie łatwo co dopatrzył po za książką i życiem powszedniem, uderzony był przybywszy na wieś, zmianą jaką znalazł u państwa prezesostwa. Wprawdzie życie tam szło jak dawniej i formy jego zawsze bardzo pańskie pozostały, jednakże czuć było, że dostatek jak dawniej nie płynął łatwo, że się musiano choć nie chciano oszczędzać, że się tajono z czemś przed ludźmi.
Prezes był milczący i chmurny, Prezesowa chora, zapłakana często, pierwszy to raz jeszcze nie jeździła w tym roku za granicę... W domu łatwo dostrzedz było zakłopotanie jakieś, przyjeżdżali prawnicy, naradzał się i wysyłany po kilka dni w mieście bawił rządca, żydzi dawniej tu niewidziani, roili się koło dworu. — Zbytek wprawdzie
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.