Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.
BRACIA MLECZNI.
POWIASTKA
przez
J. I. Kraszewskiego.

(Ciąg dalszy)

— Jeszcze gdybym miał nieograniczoną władzę i był tu sam jeden, gdyby mi nikt nie przeszkadzał, nikt nie psuł — ale troskliwość macierzyńska dała mi do boku rodzaj sługi i pomocnika, a to jest najnieznośniejszy stary safanduła jakiego świat widział: szpieg, lizus, pochlebca... i chłopca psuje a buntuje. Cóż ja tu dobrego zrobić mogę. Ostro się do niego wziąść niepodobna, doniesie zaraz prezesowéj, list z lamentami i przeprosinami wnet podąży....., prezes człek słaby — wmówią mu co zechcą. Słowem oszaleć potrzeba.

Professor słuchał i uśmiechnął się dobrodusznie.
— E! e! kochany panie Suchorowski — począł zniżając głos — nie trzeba się roznamiętniać lecz chłodniej rzeczy brać. Nie jest tak bardzo źle jak się wam zdaje. Chłopak butny, prawda, ale nie zepsuty, serce złote — probujcie się odezwać do niego, posłucha. Wy zbytnią może powagą swą i rozumem doprowadzić go chcecie, a są takie natury do których inaczej jak przez serce trudno, lub nawet niepodobna, tak jak są inne do których piersi i uczucia kołatać próżno. Wierzcie mi: chłopak dobry. Czy z niego filologa zrobimy — dubium est, ale na co prezesowiczowi greczyzna? Grunt, żeby głupim nie był i.... wstydu szkole nie zrobił.
— Z niego ani filologa, ani żadnego loga nie będzie — a co gorzej, przerwał dozorca, że to natura samowolna, namiętna, nieuchodzona, gwałtowna....
Profesor zaczął się śmiać.
— Kocioł garnkowi, panie mój, przymawia, zawołał. Nie bójcie się, świat majster na magistrów i na paniczów, uchodzi on obu.... i bucie prezesowicza przytrze rogi.
— Ale ja wcale nie jestem namiętny — z oburzeniem począł dozorca, trudno zresztą o cierpliwość w pewnych razach, aniołby się rozgniewał. Niechże profesor patrzy.... wszak to noc nadchodzi....
Professor w istocie obejrzał się ku kościołkowi Aniołów Stróżów i szepnął prawie obojętnie:
— Noc nadchodzi, to prawda, ale i wasz delinkwent także... jak mi się zdaje... tylko — czy nie z drugim jakimś winowajcą, który jako nie prezesowicz, nie jedynak i pewnie plebejusz, dostanie za obu... na ławie od kalafatora.
W oddaleniu w istocie widać było idącego chłopaka wysmukłego, zręcznego, który ścieżką powoli ku domowi dążył, prowadząc z sobą mniejszego, drugiego, opierającego się i rękami zasłaniającego twarz.
Spóźnienie tedy nie było bez przyczyny. Profesor może przez litość nad winowajcą, aby przytomnością swoją pierwszy wybuch gniewu młodego dozorcy pohamować, może przez prostą ciekawość wstrzymał się przed gankiem.
Suchorowski przybrał postawę surową straszliwego sędziego. O kilka kroków widać już było pięknego studencika, z czarnemi oczyma żywemi, z rumianą twarzyczką i kędzierzawemi włosami, na głowie z pod czapeczki na bakier rzuconej wystającemi, który szedł niepomięszany wcale, krokiem pewnym, ręką przytrzymując płaczącego, biednie ubranego, w starym odartym surduciku, młodszego od siebie o rok może dzieciaka. Tego twarzy rozpoznać nie mogli stojący na ganku, bo sobie oczy zasłaniał łzy kułakami ocierając. Zbliżywszy się z fantazją wcale niezachwianą gromowładnym wyrazem twarzy dozorcy — młody studencik zdjął czapkę, pozdrowił i popatrzywszy nieulękniony na Suchorowskiego, począł:
— Mam do pana Magistra kilka słów....
— Gdzież to waćpan bez pozwolenia uciekł i do tej pory przebywał? krzyknął Suchorowski. Dobrze że mam za świadka pana professora Narymunda; taka swawola i nieposłuszeństwo ukarane być musi.
— Bardzo dobrze — spokojnie rzekł student, ale pan mi pozwoli się wytłumaczyć.
— Waćpanu nie zbywa na tłumaczeniach wykrętnych, na rozumowaniach zuchwałych, na kłamstwach — począł dozorca.
— Proszę mnie posłuchać — powtórzył poważnie student, pan professor będzie świadkiem i sędzią.
— Ja tu sam jestem sędzią jedynym i mam władzę nad waćpanem — zakrzyczał dozorca.
Student zamilkł a po namyśle obrócił się do professora.
— Pan professor będziesz tak łaskaw, wyrobić mi pozwolenie wytłumaczenia się i okazania mojej niewinności.
— Pozwól mu pan mówić — rzekł professor łagodnie:
— Suchorowski zmilczał.
— Przed godziną wyszedłem z książką do ogródka, począł student; — słyszę zakłopotaną rozmowę — mimowolnie mi się ona narzuciła, bom jej wcale podsłuchiwać nie myślał. Dwie sąsiadki kopiąc kartofle rozpowiadały sobie o nieszczęśliwéj Radygowej, która w komornem była u gospodyni żydówki, posługując jej byle syna mogła do szkół oddawać. Pozawczoraj nieszczęśliwa umarła, a chłopiec pozbawiony opieki musiał szkolę rzucić. Stryj, człowiek prosty, cieśla, uznawszy za słabym do rzemiosła, oddał go za pastuszka, choć chłopak trzecią klassę kończył. Sąsiadki rozpowiadały sobie z politowaniem o studencie, który u grobu matki płakał i rozpaczał. Na łożu śmierci umierająca kazała mu, aby choć o żebranym chlebie się uczył. Żal mi się zrobiło małego Radyga, którego widywałem czasem na rekreacjach, choć jedną klassą był niżej. Począłem pytać przez płot, a dowiedziawszy się że chłopca znajdę na cmentarzu, bez pozwolenia tam pobiegłem. Oto on jest tu, ze mną, dodał wskazując na zapłakanego, najlepszy dowód że nie kłamię. Nie zrobiłem więc nic bardzo złego, żem się nad nim ulitował i tu go przyprowadził.
— Tak! tak! ze śmiechem złośliwym począł Suchorowski, waćpan już chcesz zawczasu odegrywać rolę protektora, chcesz się sobie bawić w miłosierdzie, chcesz żeby o tobie gadali. A co to do was należy, co się z kim dzieje? Czy kto studentem czy pastuchem będzie! Waćpan jesteś ma-