nie zmniejszył się pozornie, liczba służby pozostała dawna, lecz unikano już wydatków, szukano pozorów aby oszczędność przymusowa na jaw nie wyszła. Ukochanemu Robertowi odmawiano wielu fantazyj, odkładając zaspokojenie ich do lepszych czasów. W ogóle narzekanie na złe czasy, dawało się słyszeć codziennie. Prezes, który dla honoru domu raczej niż z własnego upodobania, musiał występować jak dawniej, teraz z cicha się ścisnął we wszystkiem; Prezesowa nie ustępowała, choć płakała i gryzła się. — O rzeczywistym stanie interesów nikt na prawdę wiedzieć nie mógł, Narymundowi tylko z pewnych oznak zdawało się, że albo starannie pokrywano jakieś nieszczęśliwe straty, spodziewając się je powetować, lub — rozpaczliwie czepiano się resztek, przedłużano pozorny dostatek losowi zostawując ostatnie ciosy stanowcze, przeciw którym nie było ratunku, tylko w tem zaślepieniu przedśmiertnem. Wszystko osmutniało w dawniej ożywionej rezydencyi — projekta przyszłości, pozaczynane budowy, zakładane ogrody, przedsiębrane upiększenia, wstrzymane, niedokonane leżały w świetnem zaniedbaniu, przedstawiając najwstrętliwszą ruinę, nowych nienarodzonych jeszcze a ginących w pączku myśli.
Pomimo, że Prezesowa starała się to wszystko tłumaczyć różnemi ubocznemi przypadkami, w rozmowach jej już przyszłość, dawniej świetnie wyglądająca, nie występowała nigdy. Z ożywionej i wesołej stała się zamyśloną i posępną, i stosunki nawet obojga małżeństwa z sobą chłodniejsze się zdawały niż przedtem. Widocznem było, iż Prezesowa wiele win przypisywała mężowi, choć Narymund z daleka patrząc, wnosił, że zamiłowanie jej w zbytkach było główną pogorszenia interesów przyczyną.
Robert który mało z tych rzeczy widział i wiedział, zdawał się do zmiany żadnej nie przypisywać wagi. Projekta przyszłości rodziły mu się ciągle w młodej głowie, a słysząc je Matka spoglądała uśmiechając się smutnie, Ojciec wzdychał i wychodził aby nie słuchać. — Narymund zaniepokojony był tem, bo się do ludzi przywiązał. Jego posłannictwo było już tu skończone; Robert zaczynał rok osiemnasty — Erazm też już dorosłym i dojrzalszym jeszcze od niego się wydawał. — Oba mieli razem jechać do uniwersytetu.
Na kilka dni przed rozstaniem i wyjazdem profesora powracającego do miasteczka, by samotne swe mieszkanie zająć w oficynie i pójść znów pod panowanie Benedykta, Robert po długiej rannej rozmowie z Ojcem... przyszedł do domu w którym razem jeszcze mieszkali, blady, wzruszony, widocznie dotknięty czemś tak silnie, iż w pierwszej chwili usiadł jak nieprzytomny na krześle, i osłupiały długo tak pozostał, nie mogąc oprzytomnić. Narymund nieśmiał go badać, odszedł nawet do drugiego pokoju, aby uniknąć tłomaczeń i dać mu czas opanowania siebie samego. Erazm poufalszy, przypadł natychmiast z niespokojnością brata i pochwycił go za rękę:
— Na Boga, Robercie, co się stało?...
Robert zarumienił się mocno, oddał mu uścisk ręki i szepnął tylko:
— Nic, nic, mój drogi, to przejdzie, jestem dziecko!! Wierz tylko, że gdyby mnie osobiście coś dotknęło, nie uczułbym tak mocno... ale tych których się kocha... gdy nic poradzić nie można.... to boli. — Nie badaj mnie teraz.
Erazm poszanował ból wstydzący się objawić i odszedł.
Kilka godzin potem Robert przechodziwszy samotnie po pokoju i zebrawszy myśl, powrócił do pałacu. Niebyło go długo, długo, a gdy znowu do mieszkania przyszedł, twarz miał rozognioną i oczy jakby zapłakane. Erazm czekał ażeby się z nim podzielił strapieniem, narzucać się nie śmiejąc. Dzień ten upłynął bez żadnych wyznań. Nazajutrz Robert był spokojniejszy. Wyjazd Narymunda naznaczony był później nieco, profesor widząc że może być tu zawadą jako obcy, postanowił go przyspieszyć. Znalazł do tego powód jakiś i dość prawdopodobny. Erazm miał jechać z nim razem i z S... wprost się udać do Wilna. Wprzódy jeszcze nim zły stan interesów prezesostwa począł na jaw wychodzić, Radyg miał najmocniejsze postanowienie, w uniwersytecie utrzymywać się o własnych siłach. Zapowiedział to Robertowi, — i godność jego osobista, i poczucie możności wystarczenia samemu sobie, i chęć niezależności, i — jak mówił, pragnienie sprobowania życia skłaniały go do tego. Robert się opierał, chciał go mieć razem. Erazm potrafił przekonać, że nie o oszczędzanie kosztów chodziło, ale o szkołę życia, którą chciał co rychlej rozpocząć.
Profesor też Narymund był za tem, cieszył się że Radyg myśl tę sam powziął, a ze swej strony do urzeczywistnienia jej przyłożył się tem, że mu u znajomej rodziny mieszkającej w Wilnie, zajęcie przy dorosłych chłopcach nastręczył.
Robert miał osobno i później udać się do uniwersytetu, wedle życzenia Ojca, na oddział prawny i nauk kameralnych, najwłaściwszy przyszłemu obywatelowi. — W wigiliją rozstania osmutnieli wszyscy. Profesor z Erazmem mieli do dnia wyjeżdżać... Z wieczora jeszcze oba uroczyście pożegnali oboje prezesowstwa, Erazm znalazł w sercu gorące słowa dla tych, których za dobroczyńców swych uważał. Prezesowi łzy zakręciły się w oczach, sama Pani zawsze przestrzegająca przyzwoitości i pozornie chłodna, tym razem gdy Erazm kolana jej całował dziękując za ich szlachetną opiekę, rozpłakała się także: zdjąwszy medalik poświęcony z szyi, dała mu go na pamiątkę.
— Drugi taki dostał Robert, odezwała się z uczuciem. — Widzisz panie Erazmie, że cię na równi z własnem dziecięciem błogosławię. Niech ci ta pamiątka przypomni nas i lata spędzone z nami... a bogdajby ci dalsze tak spływały szczęśliwie i wesoło, jak nam z wami... Niech cię Bóg błogosławi... poczciwy chłopcze...
Bądź dla Roberta w życiu tak wiernym przyjacielem, jakim mu byłeś w młodości.
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.