Prostemi słowy temi Erazm przejęty powrócił z Narymundem do oficyn, w których razem z Robertem ostatnią noc już spędzić mieli. Wszyscy trzej siedli smutni, ale żadnemu z nich sen nawet na myśl nie przyszedł. Robert kazał herbatę i wieczerzę podać tu raz jeszcze, aby z nimi do rana przesiedzić. — Jak stypa pogrzebowa smutnie zaczęła się ta biesiada pożegnania. Do koła stały popakowane tłomoki i węzełki podróżnych, oni siedli już poubierani jak do drogi. Narymund chciał być wesołym, nie dla siebie ale dla nich: nie udawało mu się, kilka razy rzucił jaki żarcik w powietrze, a biedne słowo zwiędłe spadało na ziemię. Robert zdawał się walczyć z sobą, zaczynał kilka razy mówić coś — i wstrzymywał się. Już z północy jakoś rozmowa żywszą się stawać zaczęła.
— Nie poznaję w was młodzieży — odezwał się Narymund wreszcie. — Dawniej u nas jakoś inaczej bywało, nie tak po babsku i tchórzliwie wybieraliśmy się na szeroki świat. Pamiętam ostatni mój wieczór przy wyjściu ze szkół; goły byłem jak turecki święty, nie miałem opieki żadnej, przyszłość mi się nie uśmiechała wcale, razem ze mną było kilku towarzyszów nie lepiej uposażonych — a byliśmy raźniejsi i weselsi, i wrzawy było dużo.
— Kochany profesorze — przerwał Robert, wszystkiemu temu przyczyną ja jestem. Gdybym był miał męzką odwagę a mniej fałszywego wstydu, odkrył bym wam wcześniej co mi kamieniem cięży na duszy....
Lepiej późno niż nigdy; kryć tego nie będę więcej przed przyjaciołmi, takimi jak wy. Losy moje zmieniły się wielce i nagle. Matka nie wie jeszcze całej prawdy, odkrył mi ją Ojciec, zbrojąc mnie w męztwo. Jesteśmy zrujnowani... ja com miał dziedziczyć ogromne majątki i roił o świetnej przyszłości, mieć będę w istocie mało lub nic — sam o sobie myśleć muszę.
Zamilkł. Narymund rzekł po chwili:
— Kochany Robercie, położenie twoje jest jeszcze daleko szczęśliwsze od wielu młodzieży. Dostatek dozwolił Rodzicom starannie wypielęgnować twą młodość; masz stosunki, przyjaciół i krewnych, jesteś zdolny i nauczyłeś się pracować, przyszłość nie jest straszną — a może być świetną i winien ją będziesz sam sobie.
Erazm rzucił się ściskać Roberta.
— Masz mnie, rzekł, dłużnika... który ci we wszystkiem pomagać powinien, chce i będzie.
— Los nas porównał — odezwał się Robert, ty naprzód myśl o sobie, ja muszę wydołać sam temu co na mnie włożył. Profesorze, ty radź, miałem być prawnikiem, to jest miałem się uczyć prawa aby się niem w obywatelskiem życiu posłużyć. Dziś zmienione położenie — do nauki tej nie mam najmniejszego pociągu.
— Do czegoż sam czujesz chęć i zdolność? spytał Narymund, a tyś być sędzią powinien.
Robert stał zamyślony.
— Mam prawdę powiedzieć? przerwał — nie badałem siebie nigdy, nie przewidywałem potrzeby dorabiania się stanowiska, miałem je gotowe...
— Do czego masz ochotę? powtórzył Narymund.
Westchnął prezesowicz.
— Lubię literaturę...
Narymund głową potrząsnął.
Jeżeli profesorem być nie chcesz, literatura inaczej tylko zabawką, rozrywką, przedmiotem studjów być może, ale nie stanem i powołaniem. Jeśli nie czujesz w sobie takiego namaszczenia, abyś literaturę poślubiając gotów był dla niej cierpieć, wyrzec się życia słodyczy i dorobków... jeśli ci mogą być miłe łachmany i praca dla miłości tej oblubienicy... ha!...
Robert zakrył twarz rękami.
— Nie — nie — rzekł — kochany profesorze, takiem powołaniem ja się chlubić nie mogę.
— Szukajże w sobie innego — odparł profesor. Ojciec i Matka nie narzucają ci nic.
— Oddają mnie własnej woli i kierunkowi zawołał Robert; biedny Ojciec lęka się zwichnąć mnie, a Matka! Matka się spodziewa jakiegoś cudu, który by uratował i dawną świetność przywrócił.
Na cuda nikt rachować nie ma prawa, odezwał się Narymund — oprócz Świętych... Przyszłość trzeba rozliczać po ludzku, z chłodną rozwagą. Opatrzność może dopomódz, lecz może i na próby wystawić; człowiek ma dane od Boga siły, władze, zdolności, to jego wyposażenie. — Dalej, zdany jest sam na siebie... Odpowiedzialny za czyny swoje, jest też i powinien być ich panem... Myśl panie Robercie o sobie, a myśl z męzką odwagą i rozumem.
Robert siadł i ręce załamał — znać po nim było, że pragnął w sobie wyszukać jakiejś zdolności i powołania, lecz nigdy do tego nie gotując się wprzódy, schwytany nagle wypadkami — niepewności był wielkiej. Narymund poglądał nań niespokojnie i czekał.
— Profesorze! ratuj! znasz mnie lepiej może niż ja sam siebie, radź mi jak przyjaciel i opiekun — zawołał Robert, daję ci słowo, że będę posłusznym...
— Tyś nie badał siebie, odezwał się Narymund, a ja także nie miałem powodu wystawiać cię na próby, wiedząc, że ogólne wykształcenie jest zadaniem ludzi twojego stanu. Nie mogąc cię przygotowywać na specyalnego człowieka, starałem się abyś ogólnie wielostronnie kształcił się na te istotę, która u nas zowie się szlachcicem i obywatelem.
I ja także zbłądziłem... dodał profesor — Rodzice twoi i ty, że i my wierzyli w nieśmiertelność obywatelstwa tego, a nie przywidywali, iż może przyjść chwila, gdy przestając być tym obywatelem bez zajęcia, zapotrzebujesz zostać człowiekiem pracy; — twórcą własnego losu... Jest troszkę późno dziś obierać stan, ale szczęściem nie za późno...
Najłatwiejby ci było pewnie zostać literatem in partibus, malarzem lub muzykiem. Tu więcej potrzeba ogólnego rozwinięcia niż specyalnego przygotowania; grasz ładnie na fortepjanie, w p-
Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.