Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Pokiwał głową — przecież raz tu choć przydam mu się na coś, wyszukawszy was, panie Erazmie, bo byśmy inaczej ani wiedzieli, że tu jesteś, a ty nam bardzo — bardzo pomocnym być możesz.
— Wiem, że Robert z Wilna pojechał do Berlina — rzekł Erazm — cóż potem? ani razu już nie pisał do mnie.
— Tak, Ojciec go do Berlina wyprawił. Krewni chcieli łożyć na koszta wychowania, bo już majątku nie było. Poszło wszystko resztę zabrali wierzyciele. Dopóki żyła pani, Prezes nieborak taił jej prawdę, jakim kosztem, to Bóg wie jeden. Aby jej oszczędzić zgryzoty, przeciągał interesa i tem się zgubił. A nie on przecie ale nasza dobra ale niespokojna pani wszystkiemu była winną. Nikt też jej nigdy nie objaśnił, nie powiedział, że na takie życie nie starczyło. Po śmierci nieboszczki jak krucy rzucili się na majątki wierzyciele, Prezes już siły nie miał się bronić, złamany był i długo tajoną biedą i świeżą stratą i troską o przyszłość syna. Krewni jak każdy, nikt nie ma do zbytku i nikt garściami pieniędzy na wiatr nie wyrzuca. — W dobrym bycie są dobrymi, przy złym wyprzeć by się radzi. Napróżno do ich drzwi stukał. Każdy się kulił, narzekał, przedstawiał liczne obowiązki, i ledwie wyżebrał, że na wychowanie Roberta łożyć obiecali. Znałeś naszego panicza jakim był za młodu takim pozostał, tylko w nim wszystko co było złego i dobrego wyrosło. Wziął dużo po Matce... Zdawało mu się, że go tak Bóg obdarzył, iż na świecie łatwo i prędko i bez pracy zdobędzie co zechce. Pojechał tedy do Berlina, pewien siebie. Ja tam nie byłem, zostałem przy Prezesie. Ojciec odbierał listy aż dusza rosła, szła nauka jak najlepiej, a co pan Robert sobie więcej jeszcze cenił, przyjmowali go tam po domach jako młodego grafa polskiego. Miał kredyt ogromny, robił sobie świetne znajomości i zdawało mu się, że jest już na wielkim gościńcu, prowadzącym do zaszczytów i bogactw.
Myśmy też Bogu dziękowali, żądał tylko często pieniędzy, a tu się robiło co mogło, aby mu je posyłać. Krewni, którzy obiecywali wiele, gdy przyszło regularnie dostarczać, i nie bardzo byli skorzy. Prezes uratował jakoś klejnoty po nieboszczce, które przeznaczał na pierwsze potrzeby Roberta. Sprzedawało się więc po troszę. Jeździłem do Wilna do Fiorentiniego, który sam po starej znajomości zbywanie ułatwiał i tak się to wlokło.
Gdyśmy się już spodziewali, że Robert powróci z dyplomem, nagle przez kogoś z krewnych dowiedział się Ojciec z boku, że Robert siedział schwycony za długi, że należności były ogromne i że w pojedynku ranny w rękę lewą, leczyć się razem musiał.
Starego o mało to do grobu nie wtrąciło. — Zwolna ledwieśmy go pocieszając dźwignęli. — Pojechałem z krzyżem brylantowym do Wilna i z bransoletą kosztowną, które już były niemal ostatnie. Za krzyż dano nam więcej niżeśmy się mogli spodziewać... bransoletę na złą godzinę chciałem oszczędzić, lecz ledwie starczyło to na wykupienie i powrót Roberta.
Sam on upokorzony, nie śmiał się już z powrotem pokazać Ojcu, bo czuł ile był winien. Wrócił i zaraz zapisał się do jakiegoś biura, a dopiero życie czynne rozpocząwszy, przyjechał, całując nogi Ojca przeprosić go.
Któż by mu nie przebaczył! Serce miał zawsze jak najlepsze, zły wybór płochych przyjaciół, złe przykłady, chwilowe uniesienia ciągnące za sobą potem następstwa nieobliczone, wciągnęły go.
Rok czy coś upłynął spokojnie. — Robert żył skromnie i pracował. Nie bywał nigdzie, życie prowadził pokutnicze, ale znano go z nazwiska, trochę z rozgłosu, bo chłopiec był piękny, dobrze ułożony, dowcipny, zaczęto go więc wciągać w towarzystwa.
Bronił się jak mógł od tego, znając siebie, uległ wreszcie. Drugiego roku znano go już w mieście jako dowódzcę złotej młodzieży. — Niebyło zabawy bez niego, nie było domu do którego by go nie ciągnięto.
Ten i ów coś przebąknął powracając z Wilna. Ojca to jeszcze nie dochodziło, ale myśmy już wiedzieli. Wyprosiłem się do miasta chcąc sam widzieć co się tam dzieje, i póki czas zreflektować.
Znalazłem Roberta już na bardzo pięknem mieszkaniu przy wielkiej ulicy zamkowej, paradne wieczory kawalerskie codzień, herbaty, karty, spacery. Cisnęło się tam do niego niekoniecznie co było najlepszego. Dosyć było spojrzeć, żeby to poznać. Nazajutrz, po przybyciu przyszedłem do niego z prośbami, z zaklęciami. Poczciwy a nieopatrzny chłopiec począł mnie ściskać i uspokajać. Dobry był, serdeczny, ale nie widział niebezpieczeństwa sam... a z mojego strachu śmiał się. Pokazał mi na uspokojenie pełną szufladkę pieniędzy, meble, porządki. Zachodziłem w głowę zkąd się to wszystko wziąć mogło, pewny jednak byłem, że przyszło poczciwie, bo Robert był zawsze szlachetnym.
Przyjął mnie, ugościł jak bym mu był krewnym. Począł mi się spowiadać z projektów, że mógł się bardzo bogato ożenić. Życzono go sobie i tu i tam; obiecywano mu miejsce bardzo korzystne słowem szło jak najlepiej.
Choć ja tego jakoś zrozumieć nie mogłem, alem z pocieszającą wiadomością, uspokojony powrócił do Prezesa.
Rok i dwa upłynęły bez zmiany żadnej, raz jeszcze w tym przeciągu czasu byłem w Wilnie, znalazłem Roberta nie w gorszem wcale położeniu, tylko smutniejszym znacznie i jakby znudzonym. Dostatek był i nie zbywało na niczem.
Znowuśmy tedy z Prezesem Boga chwalili, upłynęło lat trzy, aż jednego rana pan Robert niespodzianie przyjechał. Wyspowiadał się z tego, że chciał Ojca zobaczyć, że urlop dostał i pragnął kilka dni na wsi odpocząć. Ojciec był szczęśliwy, ja znalazłem go bardzo zmienionym, mizerniejszym i smutniejszym.
W pierwszych dniach rozmowy były różne, aż czwartego czy piątego gdym wieczór przyszedł